Vassaloped 90km - Sukces w tle fascynujących i przerażających odcieni bieli


Wszelkie kopiowanie tekstu i zdjęć, wykonywanie zrzutów ekranu,przekazywanie linku do tego artykułu, kopiowanie zdjęć z artykułu, nagrywanie ekranu z zawartością,którą czytasz, używanie go bez zgody autora, zabronione. 

Przemierzać czasem morza a czasem różne niedogodności, o których się jeszcze na starcie nie wie, podczas drogi, by coś dopiąć.

Czasem zadać sobie można pytanie...

Czemu inni podnoszą sobie te poprzeczki właśnie uczestnicząc w nie prostych zawodach? Czemu ludzie zapisują się właśnie na takie wydarzenia?

Do rzeczy...


Dojechać do miejsca docelowego, oddalonego o jakieś 1500 km, od miejsca zamieszkania, tym razem w drugą stronę globu czyli na północ, by przebiec tylko a może aż 90 km na biegówkach.....Cholera- szaleństwo.
 
Nie ma zawodów na biegówkach o dłuższym dystansie niż 90 km na świecie, bo sprawdzałem. Gdyby były - czy to ma sens? Biegówki są o wiele cięższe na dystansie 50km czy 60km niż bieganie ultra na długim dystansie a tu wchodzi w grę odległość 90 km.


Trasę dojazdową czas rozpocząć...


Przecież dla zawodowego kierowcy przejechanie takiej odległości to zwyczajny dzień pracy, ale nie dla człowieka, który robi to tylko wycieczkowo w życiu i to w dodatku sam a biorąc pod uwagę jeszcze fakt nie do końca przespanej nocy przed podróżą....pogięło. 
 
Po zwyczajnym dniu pracy miałem przeznaczyć kilka godzin na sen przed podróżą. Okazało się, że jednak czas na spakowanie się, jak zawsze (bo stres przedstartowy), wydłużył się i czasu na sen już zabrakło a prom nie będzie czekał. Opuszczając zatem dom koło północy,pożegnałem się z żoną przytulasem, choć cały chodziłem emocjonalnie, bo ona w domu, a mi wewnętrznie łzy leciały jak wodospad. Jakoś wyjechałem. Opanuj tu kurwa kierownice teraz, gdy łzy poszły na policzka przez pewien czas i się darłem do szyby przedniej - bo człowiek chce pokazać męstwo sam sobie. Dziwie się, że szyba nie pękła. Jak ja się kurwa tego boje. Mimo tego auto prowadziłem bezbłędnie a płacz lekko odpuścił przed wjazdem na A4.
 
Na A4 kierowałem się w kierunku już Świnoujścia. To niby tylko 450km w nocnych warunkach a jednak, to aż 450km, biorąc pod uwagę zwyczajny dzień pracy. Ruchu na drodze dużego nie ma. Uzyłem tempomatu, ale to złe rozwiązanie w tym momencie, bo odzwyczaja od używania pedału gazu, hamulca, czy nawet, chwilami, sprzęgła (bardzo rzadko). Ileż można spoglądać na ciemne lasy, lampy. 
 
By znaleźć coś co zainteresuje mnie poza tymi lasami, znalazłem pewną stację radiową, w której, akurat, urywkami, była czytana jedna z książek Remigiusza Mroza "Hashtag" - spokojnie, nie zamierzam jej cytować.

Znalazłem sobie, może nie będę tego nazywał rozrywką, pewne zajęcie, które było na tamten czas, pomysłem na urozmaicenie tymczasowego czasu podróży. Jechałem przez dłuższy czas w niedużej odległości za samochodem ciężarowym a potem bezpiecznie go wyprzedzałem. Kolokwialnie pisząc - siedziałem na ogonie (wiem, że nie powinienem). Ćwiczyłem tym sposobem swoje rozładowanie nudy, bo trzeba było się skupić. Wiedziałem, że w Szwecji na drogach szybkiego ruchu obowiązuje ograniczenie prędkości i dozwolona prędkość tam wynosi 110km/h więc mniej niż dopuszczalna prędkość na autostradzie w Polsce. To ćwiczenie przyda się. 

Trasa strasznie się dłużyła, oj dłużyłaaa. To niby tylko jeszcze 300 km, ale samemu, po całym dniu pracy, bez snu, jednak jest to kawałek drogi. Wyłączyłem sobie wyświetlacz w samochodzie, który pokazywał aktualną godzinę i kilometraż. W radio, którego słuchałem, cały czas powtarzała się piosenka, ale nie pamiętaj jej teraz. Dojeżdżając do okolic Świebodzina, gdy mijałem tamtejszy posąg, miałem połowe za sobą mojej drogi do Świnoujścia - uff, część za mną.

Zdarzały się oczywiście momenty, kiedy chciało mi się strasznie spać. Wtedy to uruchamiałem tempomat, i otwierałem termos, w którym miałem zieloną herbatę. Posilałem się również kanapkami, które miałem przygotowane na ten odcinek drogi. Ot taki stan, przełamania nocy, w samochodzie za kółkiem. 
 
Minuty mijały. Mijały również metry, kilometry. Wszystko po to by dotrzeć do końca pierwszej z trzech częsci, trasy do Rattvik.

Gdy mijałem tablice informacyjne z napisem "Gryfino", wiedziałem, że jestem już bardzo blisko Szczecina. Pozostało mi niecałe 100 kilometrów do portu. Zbliżał się czas, kiedy ludzie zaczynają wyruszać do pracy na tak zwaną pierwszą zmianę czyli jest przed szóstą(6). Ponieważ już nie zdąrzyłem zakupić sobie "szweckiego grosza", byłem przekonany, że przed odprawą w porcie z pewnością znajdę kantor.


Było bardzo zimno kilka minut przed godziną szóstą rano, kiedy to wyszedłem z samochodu. Poczułem nadmorski chłód stojąc na parkingu w porcie w Świnoujściu. Słychać było mewy a dworzec morski był strasznie zaniedbany. Złamałem poczucie snu, może nie w taki sam sposób jak podczas zawodów ultra, lecz wiedziałem, że sen znów "zapuka" do drzwi niebawem, ale teraz wykorzystujac jeszcze czas przed odprawą portową, dotankowałem samochód. 
 
Kierując się zasadą, koniec języka za przewodnika, chciałem zaczerpnąć informacji od pracownika stacji benzynowej na temat miejsca odpraw portowych, ale zakończyło sie to fiaskiem. 
 
Miejsce było bardzo ubogie w takowe info. Szyld wiszący z napisem 'TT Line' nad jednym z kilku wjazdów, nie zawierał potrzebnych informacji. Jedyną pomocną dłoń wyciągnęła ochrona portu, która, gdy podszedłem i dopytałem, udzieliła wszystkich niezbędnych informacji. Zmarznięty, odczuwając zimny morski wiatr, wypiłem jeszcze kilka łyków herbaty, które jeszcze znajdowały się w termosie. 
 
Zakupiłem kilka bułek w pobliskim sklepiku by spokojnie dalej trwać w podróży-kanapki się skończyły :(. Oczy się zamykały. Znalazłem sposób na sen, poprzez robienie kilku pamiątkowych zdjęć (zwiedzanie tegoż miejsca) oraz zaznajamianie się z różnymi funkcjami aparatu w swoim telefonie, o których nie wiedziałem. Gdy znudziła się zabawa funkcjami, zrobiłem krótki trening biegowy po bardzo dużym placu - stała tu masa samochodów ciężarowych. 
 
Tu na przemian pompki, przyspieszenia, wolny trucht - ot tak do godziny wjazdu na prom - tak z godzinkę. Należało również zastanowić się, co włożyć do plecaka ponieważ okazało się, że do bagażnika samochodu nie będę miał dostępu. Nasuwały się pytania. Czemu w tym kraju, jeśli o coś sam nie dopytasz, nikt dokładnie nie poinformuję - ja pierdole.

Wybiła godzina siódma rano i mogłem, jako pierwszy, przeparkować samochód pod wskazane miejsce, bo byłem pierwszy w kolejce. Zawsze pierwszy. Już mnie to wk...wia. W tym czasie trwał rozładunek promu a dokładnie opuszczały jego pokład samochody ciężarowe. Trwało to jednak troche. Zastanawiałem się, widząc tylko część promu, którą miałem w zasięgu wzroku, jak tyle aut ciężarowych mieści się w luku bagażowym takiego małego promu. Żartując - a może wjeżdżając do środka będę namierzany jakimś zmniejszającym promieniem? :)

Usłyszałem, żołnierskim tonem :
-na prawo do niebieskiej strzałki i czekać.
Nie było to dokładnie jasne w szczególności jeśli chodzi o niebieską strzałke. Po szybkim przeanalizowaniu terenu przed sobą i już słyszalnych, niecierpliwych kierowcach za mną, zauważyłem niebieski znak drogowy ze strzałką nakazu skrętu na prawo. Ja pie...le nie można było normalniej?


Kolejna dłuższa chwila oczekiwania, ale bynajmniej już jestem przed wjazdem na pokład promu. Co chwilę wciąż opuszczają pokład samochody ciężarowe i nie sposób tego nie słyszeć, gdy nawet odrywasz uwagę, ponieważ auta zjeżdżając z rampy, kołami, najeżdżają na metalowy most, łączący rampę z betonową końcówką lądu. Robi to hałas.

W końcu, po już kompletnym przeanalizowaniu wszystkiego co było w zasiegu wzroku, pracownik portu, który ma stosowną kamizelkę na sobie, gestami rąk, informuje gdzie mam wjechać. Inny pracownik, wewnątrz, pokazuje by dojechać jak najbliżej tyłu naczepy auta ciężarowego. Złożyłem lusterka, wyszedłem z auta z plecakiem a w międzyczasie całą rampa, na której stałem, unosiła się. 
 
Poczekałem jeszcze chwilę, bo zapytując jednego z kierowców, to po polsku, to po angielsku, tylko kiwali przecząco głowami. Odczekawszy jeszcze minutę, poobserwowałem innych kierowców i skierowałem się tam gdzie wszyscy idą. Przez masywne, metalowe drzwi otwierane dużym zielonym przyciskiem wchodziłem po długich, metalowych schodach do góry. 
 
Schody się skończyły. Było to piętro z kabinami. Poziom, nazwę go trzeci(3). Na każdym poziomie, w tym samym miejscu piętra, wisiała duża tablica, która oczywiście miała w wyróżniającym kolorze zaznaczony poziom, na którym się znajdowano oraz były, może mało jasne dla mnie, ale były informacje obrazkowe, co na 'piętrze' jest - tu już coś można się dowiedzieć.

Nie będę ukrywał, że mnie interesował główny hol, ponieważ nie kupiłem kabiny do podróży.
 
Śniadanie...

Hol posiadał mały bufet. Była to restauracja (nie wiem czy prom czy już statek) ale szybko odkryłem, że z tego promu korzysta raczej zespół ludzi pracowniczych ponieważ przeważały tu tematy czysto transportowe. Znalazłem sobie ustronne miejsce, tuż przy oknie i poczułem drgania całego promu a ląd odsuwał się. Żegnaj Polsko na chwilę.....łzy mi popłynęły po policzku.

Było mi bardzo smutno .....

Czas wstępnie dłużył się. Ląd oddalał się niezbyt szybko. Co minutę na horyzoncie pojawiał się tylko i wyłącznie już sam duży niebieski obszar (Bałtyk) a ląd był już znikającym żółto-zielonym cieniem nad niebieską przestrzenią. 
 
Kromki, które przygotowałem sobie, skończyły się. Przechylając termos nad kubkiem, uświadomiłem sobie, że zapasy kończą się. Podszedłem więc do bufetu i 'składałem' śniadanie z tego co jest. Na promie była możliwość zapłaty kartą ale mimo to, dysponowałem szwecką walutą. W spokoju, jakiego nigdy nie odczułem, posilałem się. Nic, tylko woda za oknem, słyszalne rozmowy innych oraz talerz z jedzeniem i herbata. Trocheę się bałem, co teraz. 
 
Koło jedenastej, przed południem, znów przyszedł 'sen'. By znów go zwalczyć, ubrałem kurtkę, czapkę i wyszedłem na pokład odetchnąć morskim powietrzem - oj wiało chwilami mocno i nie było ciepło. Pokład był w niektórych miejscach oczywiście zachlapany wodą. Pod jednymi schodami, które prowadziły na wyższy poziom, siedział mężczyzna z psem i palił fajkę. Zwiedziłem prawą stronę pokładu i przeszedłem na stronę lewą. Poszedłem również na tył promu. Zatrzymałem się tam na dłuższą chwilę z uwagi na efekt wypychającej dużej ilości wody bardzo wysoko przez potężneeee turbiny. Stałem tak i patrzyłem na te siłe turbin. A ja taki delikatny i szczupły. 
 
Tutaj naprawdę nie ma co robić poza odpoczywaniem. Siedząc tak w bufecie i spoglądając przez szybę na morze, i przez chwilę na innego człowieka, który już długo siedział przy swoim komputerze przy drugim stole, sam uruchomiłem również swój komputer - inne pomysły w trakcie, te informatyczne czekały by je dopracować. Pracowałem przez długi czas nad kolejną częścią swojego pomysłu, którego już od pewnego czasu tworzę (niby okazało się, że to taki mały a rozrósł się).
 
Odczułem lekkie kołysanie promem, ale bardzo pewne i bardzo mocne. Przy oknie nie było to odczuwalne ale patrząc na przeciwną stronę promu (przez okno po przeciwnej stronie), widać było jak prom przepływa przez duże fale. Te siły, którym był poddawany prom, były podobne do sił na karuzeli łańcuchowej lub jakiejkolwiek karuzeli, która z bardzo pewnym, silnym ruchem, rzuca ciałem - dosłownie. Ja tego nie lubie. 
 
Płaszczyzna wody bardzo szybko podnosiła się i zanikała za górną futryną okna, by za, dosłownie, sekundę, wrócić z góry i schować się, tym razem, za dolną częścią okna. 
 
Mocno chwiało. Nie lubiłem tego, ponieważ przypominało mi to niemiłe wspomnienia z karuzel w dzieciństwie ale teraz nie wpływało to na mnie-chyba. Po drugiej stronie bufetu przebywała grupka małych dzieci, która płakała z powodu chwiejącego się pokładu. Ten ich płacz mocno na mnie wpływał, ale nie denerwował. Pojawiały się myśli by wziąść dzieci na ręce i uspokoić. 
 
Oczy mi sę zamykały. Zamknąwszy laptop, ułożyłem głowę na złożonych na krzyż rękach na stole. Drzemka była urywana, ale już nie umiałem temu poradzić. Byłem wyczerpany. 
 
Jedynym widocznym obrazem jaki widziałem gdy się przebudzałem były, znów, fale Bałtyku. Po około półgodzinnej drzemce, czułem jak zmęczenie schodzi, to całonocne. Byłem gotów na dalszy etap. Z głośników popłynęła informacja o przedłużonym czasie, o pół godziny, wpłynięcia do portu w Trelleborg. 
 
W międzyczasie poczęstowano nas obiadem. Już widać było ląd. Z jednej strony miło było na promie, ale dotrzeć do celu trzeba a czekało na mnie przejechanie kolejnych kilometrów samochodem - tym razem 300 - do noclegu (Jorkoping), który był w połowie trasy. Nie było wogóle łatwo. Jak na razie przeżyłem jeden jakiś tam etap.

Trochę spanikowałem słysząc, iż wszyscy kierowcy są proszeni o zajęcie swoich miejsc w pojazdach. Nie wiedziałem, w którą stronę mam się kierować ponieważ pokład, gdzie stoją auta, nie był oznaczony. Zbiegłem w dół schodami i otworzyłem masywne metalowe drzwi dużym zielonym przyciskiem. Zobaczyłem bok naczepy samochodu ciężarowego i przecisnąłem się pomiędzy nim a ścianą pokładu. Gdy doszedłem do kolejnego auta ciężarowego ugiąłem kolana i wszedłem pod naczepę by szybciej zlokalizować swoje auto (było jedyne czarne, krótkie ze złożonymi lusterkami). Po kilkusekundowym szukaniu wzrokowo, stwierdziłem, że to nie jest właściwy poziom pokładu więc wróciłem do recepcji przy bufecie by dopytać, gdzie dokładnie mam się udać.

Załoga szybko i dokładnie wszystko wytłumaczyła a ja na czas zszedłem do samochodu, dosłownie na czas. Zdążyłem uruchomić silnik i zrzucić kurtkę a plecak rzuciłem na tylne siedzenie. Pracownik 'TTLINE' otworzył barierkę ochronną i pokazał dłonią gdzie się kierować.

Jestem na lądzie choć nie do końca się cieszę. Będę się cieszył gdy przekroczę linię mety na zawodach a do tego jeszcze niestety bardzo ale to bardzo daleko. 
 
Zostałem zatrzymany jeszcze tuż przy wyjeździe z portu przez Policje. Wielu kierowców było zatrzymywanych losowo. Przygotowałem sobie i położyłem na siedzeniu obok swoje dokumenty jednakże one nie były potrzebne. Po krótkim przywitaniu się i okazaniu biletu z numerem na zawody, funkcjonariuszka spojrzała jeszcze do wnętrza samochodu, w którym leżały narty i z uśmiechem, życząc powodzenia, przepuściła mnie. Bramka przez którą opuszczało się port teraz otworzyła się przede mną......


Godzina popołudniowa nie rozpieszczała ponieważ lekko padało i wiał zimny wiatr. Gdzieś w oddali przebijały się promienie słoneczne, ale chmury miały większą siłę i zasłaniały słońce. Nawigacja wyświetliła godzinę, o której będę w miejscu noclegowym w Jorkoping. Przede mną 300km z hakiem. Nie ma co czekać. Włączyłem się bezpiecznie w ruch i myślałem, że w końcu "docisnę" ponieważ byłem wypoczęty - ta docisne chyba w marzeniach.

Cyfra 110 na białym tle w czerwonym kułeczku  - tyle wskazywał znak. Zastanawiałem się jak można tutaj tylko z taką prędkością jechać. Przejeżdżając jednak dłuższy odcinek zauważyłem, że tutaj każdy się kurczowo trzyma określonej prędkości więc się dostosowałem. Droga pomimo tego, że przebiegała spokojnie, chwilami wymagała skupienia i zwolnienia ze względu na ograniczenia pogodowe jakimi było mocne oblodzenie a czasem intensywnie padajacy śnieg. Dochodziło do tego jeszcze coraz mocniej objawiające, się już niestety póżniej, zmęczenie. Nawigacja pokazywała jeszcze znośną godzinę dojazdu do pierwszego noclegu ( znośną - 21:00). Po drodzę zatrzymywałem się dosłownie na tzw "minutki" by zrobić zdjęcie, czy zwyczajnie wyjść z samochodu na "sekundę".

Jorkoping przywitało szerokimi drogami i ciemną już aurą. Było bardzo ślisko i zimno. Zaczęła się naturalna aklimatyzacja. Czapka i rękawice poszły w ruch gdy wyszedłem z auta. Skoro tu jest tak zimno, zastanawiałem się, jak ja przebiegnę dystans, który mnie czeka, w tej odzieży, którą mam na zawody. Zdążyłem dosłownie "zasalutować" w recepcji i odebrać klucz do domku. Nie było tu czasu na leniwienie się. Trzeba było zadbać o siebie w postaci naszykowania kolejnych kanapek i herbaty na następny odcinek drogi i położyć się spać - być gotowym na kolejne, tym razem aż 500km.

Poranek nie należał do leniwych. Wykalkulowałem, że należy wyjechać przed godziną 10:00 by zdążyć odebrać klucze do domku, w którym spędzę czas przedstartowy. Było grubo po dziewiątej więc trzeba było, kurde w podskokach.

Szybka kąpiel, zapakowanie do samochodu wszystkiego, oddanie kluczy, jeszcze pamiątkowe zdjęcie i gaz......

"Setkę" niestety szybko się osiągnęło, ale niestety znów trzeba było się trzymać ograniczenia. Słońce mocno świeciło. Na bokach drogi leżało bardzo dużo śniegu. Zastanawiałem się kiedy będę musiał używać łańcuchów - oby nie. Droga płynęła bardzo spokojnie. Dwukrotnie pomyliłem zjazdy na rondach ponieważ zapatrzyłem się na teren. Około południa, kiedy to miałem już prawie połowę drogi za sobą, wjechałem na odcinek drogi, wedle nawigacji, który wymuszał by zwolnić. 
 
Błotnisty przymarznięty śnieg, który tworzył skamieniałe koleiny na drodze nie pozwalał na szybką jazdę. Jechałem za bardzo długim sznurem samochodów, czasem prędkością, nawet 50km/h, czasem ciut większą 60km/h. Zastanawiałem się co się dzieje. Pojawił się dodatkowy pas ruchu więc znając swoje możliwości, wyprzedzanie czas zacząć w bezpieczny sposób do dopuszczalnej prędkości.

Powodem tak wolnej prędkości, okazało się, były 2 pługi śnieżne. Jeden jadący po jednym pasie, drugi po drugim. Obawiałem się, że zachaczę o pierwszy pług, ale powolutku wyprzedziłem pierwszą maszynę. Było bardzo dużo miejsca pomiędzy nimi by zmienić pas. Nie cofając się, umiejętnie zmieniłem go będąc przed pierwszym pługiem i jadąc po nieodgarniętym śniegu zdecydowałem się na wyprzedzanie drugiej maszyny. Toż to szaleństwo. Tu już nie było to takie proste, ponieważ cały śnieg spychany z drogi troche lądował pod moimi kołami. Było to troszeczke jednak ekstremalne ale udawało mi się utrzymywać samochód w stabilnej pozycji a i wycieraczki dawały radę. Lekko osunięta szyba, od kierowcy, pomagała by widzieć pług. Utrzymywałem pedał gazu w stabilnej pozycji oraz kierownicę. Żadnych gwałtownych ruchów. Ujrzałem pług. Był to dla mnie punkt zaczepienia. Po kilku chwilach jeszcze utrzymywałem pedał gazu ale gdy szyba przednia była już wolna od "kurzu śniegowego", widziałem drogę, bardzo delikatnie docisnąłem gaz, by uciec z niewygodnej pozycji na drodze. Takiego czegoś nie uczą na kursie prawa jazdy.


Wszystko co najgorsze pozostało już za mną. Mogłem się cieszyć troszeczke szybszą prędkością. W lusterku pozostał cały ten korek. Ktoś by powiedział, po co się tam pchałem i pewnie by miał racje. Cóż, nie wiem, ale górował spokój i umiejętności....

Czas zatem "nagrodzić się". Tempomat chwilkę pomagał by odkręcić termos i "dobrać" się do kanapek.  Koncentracja po południu miała już inny status. Zegarek zbliżał się już do godziny zamknięcia biura terenu gdzie miałem to wynajęty mały domek. Jechałem po całkowicie pustym terenie mającym górski charakter. Droga była pusta więc pozwoliłem sobie na lekkie dociśnięcie gazu. Ostatnie 40km do celu minęło bardzo szybko. Po lewej stronie miałem widoczne jezioro Siljan, którego powierzchnia przebijała się pomiędzy drzewami. Wiedziałem, że docelowe miejsce, gdzie będę mógł w końcu odpocząć, jest już blisko ale zachowywałem również zdrowy rozsądek do samego końca tego odcinka podróży - ponoć najwięcej wypadków dzieje się właśnie gdy jesteśmy u celu.
 
Koniec drogi za kółkiem

Czułem się szczęśliwy kiedy zaparkowałem samochód pod recepcją pola z  domkami na wzniesieniu w miejscowości Rattvik. Wewnątrz przywitał mnie, miło, właściciel. Przekazał kilka istotnych informacji, klucze do domku i życzył miłego pobytu.

Godzina szesnasta. Co tu robić. Rozłożywszy się w domku z zapasami jakie miałem w bagażniku na 3 dni, nie potrafiłem usiedzieć. Korcił sprzęt w samochodzie - biegówki. Dookoła tyle śniegu, ale wiem, że apogeum sił już niedaleko i cofając się myślą do UTMB trzeba się wstrzymać by dotrwać.

Czas zasiegnąć kuchni regionalnej....

Czas na miejscu mijał bardzo szybko, choć, na ulicach kompletnie nie było widoczne by mieszkańcy gdziekolwiek spieszyli się. Jak doświadczenie mi mówiło, czas na aklimatyzacje powinien być - choć kilka dni. Dzień nie był mroźny ale gdy wszedłem na pobliskie molo, zobaczyłem, jeszcze  wieczorem, że powierzchnia jeziora jest bardzo głęboko zamarznięta. Zrozumiałem właśnie wieczorami, że na zawody będzie trzeba zabrać rekawice, te grube i ciepłe, które miałem podczas UTMB - czyżby intuicja, przeczucie?
Nie miałem ochoty już na nic, jak tylko przyłożył głowę do poduszki i odpocząć.

Kolejnego dnia po "przepłukaniu" samochodu na myjni poteżną ilością piany, podjechałem do miejscowości Mora, która jest oddalona od Rattvik, o dwadzieścia parę kilometrów. Zabrałem ze sobą wydrukowany bilet na zawody, którego znaczek, na nim, pomoże rozeznać się w terenie (pytając kogokolwiek) gdzie mam się udać. Pierwszą osobą, której starałem się dopytać o cokolwiek był pracownik stacji benzynowej, lecz ten krok zakończył się nieskutecznie. Skierowano mnie natomiast w pewne miejsce, tzw. "biały namiot", który był widoczny z prawej strony stacji benzynowej.

Ochroniarz, gdy zobaczyła, jako kolejna z rzędu osoba, bilet mój, w pewnym momencie miałem wrażenie, że się "zawiesiła". Myliłem się. To był moment na ułożenie, dla mnie odpowiedzi, która nakierowała mnie w dokładne miejsce, gdzie miałem się udać. Nie sądziłem, że przebiegnie to tak sprawnie, bezproblemowo. Już kolejny dzień w Szwecji przekonywał mnie do bardzo wysokiej kulturze na każdym poziomie w tym kraju.

Gdy przeszedłem dookoła, wspominanego namiotu, u góry, nad wejściem, widoczny był identyczny znaczek jak na wydrukowanym, moim, bilecie. Nieśmiało i zarazem odważnie szedłem w stronę wejścia jak, z resztą, inni ludzie - niektórzy z biegówkami.

Obok, po prawej stronie wydzielone było miejsce ze stojakami. Po lewej - szatnia - jak dobrze pamiętam darmowa. Na wprost duży hol a obok miła już załoga z uśmiechem witająca wszystkich z zapytaniem

"Hi. Do you need help?"

Nie wiem skąd to pytanie, ale (teraz mały śmiech do samego siebie) właściwie to wyglądałem jak "mocno przestraszony" (serio teraz się z siebie śmieje).

Ogromny strach i niewiadome - gdzie iść - targały mną w środku. Stałem w wejściu do dużego holu z wydrukowaną kartką A4 (bilet na zawody) w dłoni i małą torbą na ramieniu.

Jestem......Wow.

    Chwila ta wyrysowała nieśmiały i powoli coraz bardziej odważny uśmiech na mojej twarzy a policzki, po chwili, przyjęły kilka kropek łez radości, które nieświadomie wypłynęły. Tego się niestety nie da powstrzymać. Takie chwile są silniejsze ode mnie. Klatka piersiowa podniosła się. Oddech się potężnie uspokoi, ale nie byłem w pełni szczęśliwy.

    Jeszcze przez chwilę tak stałem i rozglądałem się, to w lewo, to w prawo. Kolejna osoba witała przybywających i podawała ulotkę, na której widniała postać biegacza na biegówkach.  Po prawej stronie dużego holu, odczułem na sobie jak dobry sprzęt do masowania oferuje wystawca.

    Czułem coraz bardziej jak dosłownie przed chwilą, strach ze smutkiem, odchodził i nawet nie miał odwagi się pożegnać - jak "mały głód" na kiedyś, pamiętam, reklamach Danone. Siła chęci zaznajamiania się z miejscem była potężniejsza, naturalniejsza. Wszystko na spokojnie. Krok po kroku, do przodu. Ważne, że w zgodzie z moim wnetrzem to idzie.

    Pierwszym stoiskiem, do którego postanowiłem podejść było miejsce, gdzie, przedstawiając wyniki z ukończonych innych zawodów na biegówkach, zostałem przydzielony do sektora o mniejszym numerze. Zawsze to coś, zawsze mniej zawodników przede mną a biorąc pod uwagę, że liczba wszystkich siegała kilku czy kilkunastu tysięcy, to jednak troszeczke zawsze lżej, oj lżej. Kolejnym miejscem było już wylegitymowanie się dowodem osobistym oraz przedstawienie swojego biletu by pracownik zarejestrował elektronicznie moją obecność. Otrzymałem cały "zestaw" startowy, który trzeba było również sprawdzić w kolejnym miejscu czy jest on sprawny - czytelny przez aparaturę pomiarową. I to na tyle. Kolejnym etapem było, po prostu sprawdzenie stoisk, co oferują, co spróbować, czego skosztować oraz trzeba było jeszcze sprawdzić miejsce, w którym mogę zostawić  swój sprzęt by go dobrze przygotowano do zawodów (miejsce ze stojakami). Do Niedzieli było jeszcze zatem daleko. Czas chwilkę odetchnąć i coś w końcu, porządnie, zjeść.

    Zaplecze kuchennie, pod namiotem, może nie było bardzo bogate, ale kilka rzeczy w menu kompletnie mi wystarczyło. Udało się również słyszeć język polski oraz porozmawiać. Kilkanaście razy przechadzałem się po stoiskach, które to oferowały różne postacie kolagenu. Wiele stoisk również zawierało rękawice do biegówek skrojone od najzwyklejszych modeli, po modele zaawansowane, ogrzewające dłonie w trudnych, ponoć, warunkach, bardzo dobre jakościowo i drogie. Jeszcze nie wiedziałem co to te trudne warunki. Skusiłem się na parę rękawic z dolnej półki ponieważ wiedziałem, że jestem posiadaczem również własnych, sprawdzonych rękawic, które również zabiorę na linię startu. Zafascynowała mnie również bieżnia, na której można trenować na nartorolkach - zatrzymałem się i.....pełne zafascynowanie.
    Sprawdziłem również fotel masujący. Teraz robiło to urządzenie wielką robotę - mocno odprężało aż mi się uśmiech na twarzy pojawił.
    Inni, na stoiskach, rozdawali ulotki, które zawierały informacje o innych startach na biegówkach w innych rejonach Szwecji oraz w Norwegii (od 50km wzwyż i nie tylko).
    Zainteresowałem się bardzo stoiskiem "Enervit", którego nie sposób było nie zauważyć na środku hali. Wszelakie postacie żeli oraz batonów czy też tabletek i to w normalnych cenach. Oczywiście przeliczałem ile by kosztował tzw zestaw, podobny do tego, którego miałem podczas "Jizerskiej 50". Firma Enervit wyszła na przeciw zawodnikom i zaoferowała do zakupienia opaski zakładane na swoje ramie, które będą doskonale widoczne na trasie a ludzie obsługujący punkty Enervit, z tego co się dowiedziałem, będą podawać odpowiednie porcje z odpowiednią dawką tego suplementu na trasie. Zdecydowałem się na tę opaskę. To jednak nie była tylko sama opaska w komplecie. Również otrzymałem szczegółową instrukcję z batonami, które należy przyjąć przed startem oraz na linii mety a także co zawierają te energetyki i dlaczego w takim zestawieniu i w takich ilościach. Wszystko również wytłumaczyła osoba sprzedająca energetyk.
    Ponieważ, biegając długie dystanse, przyjmuje cały czas naturalne suplementy (nie żele), zdecydowałem się również na tzw "pack" przedstartowy kolagenu - małe buteleczki. Nie było tego wiele, ale wiem, że to i tak zostanie zużyte podczas zawodów przez organizm.
    I tak oto dzień minął. Kolejny dzień przeznaczyłem na pełne zaklimatyzowanie się w tym kraju. Przejechałem się na wycieczkę. Zamiast leżeć i wypoczywać, wsiadłem za kółko. W drodze powrotnej  planowałem dojechać do miejsca noclegowego by jeszcze odpocząć i pójść normalnie zjeść, ale stan drogi, w niektórych odcinkach, nie pozwalał na swobodną jazdę. Jedno co mnie zaskoczyło i jest to bardzo duże udogodnienie, ponieważ należało zrobić przystanek na chwilowy odpoczynek, to możliwość skomponowania w markecie własnego obiadu, by go sobie później w domu odgrzać. 
    Już wypoczęty psychicznie i mocno fizycznie zastanawiałem się co przyniesie dzień przedstartowy. Należało również oddać narty do smarowania a zdecydowałem się na pakiet zwany 'Vassaloped Racing'. Jest to pakiet, który zawiera dogłębnie czyszczenie nart, ich warstwy ślizgowej oraz poza nałożeniem podstawowej warstwy ślizgowej, również dodatkową warstwę.
    Zachciało mi się pić.Miałem wodę mineralną w bagażniku, ale straciła swoje 'bąbelki'. Niska temperatura w nocy zrobiła z nią co chciała. Do picia oczywiście się nadawała.

Stres przedstartowy zaczyna ogarniać...

    Sobotni poranek nie należał do spokojnych. Nie wiem czemu ale zrozumiałem, że do godziny dziesiątej (10:00) należało oddać narty do serwisu. Tutaj nie poszalejesz na drogach z uwagi na mocne ograniczenia prędkości oraz towarzyszące im fotoradary. Mimo tego, choć pół godziny po czasie, udało mi się oddać sprzęt. Poczułem, że jestem zaklimatyzowany. Przeznaczyłem trochę czasu na zapytanie znajomego, przesyłając zdjęcia, czy może czegoś nie potrzebuje. Pomagał mi jak mógł czy to użyczając pokrowca na narty i buty biegowe przed wyjazdem czy to też był dostępny przez internet. To jest bardzo ważne kiedy czujesz zwyczajne wsparcie, czy to rodziny, najbliższej osoby, czy znajomych. Z jednym z nich przetrenowaliśmy szmat czasu na Ślęży.
     Tego też dnia słychać było znów inną, ekipę z Polski, z której, jeśli dobrze pamiętam, dwie osoby również startować będą na najdłuższym odcinku. Wzajemnie dogadaliśmy się co do dojazdu do noclegu przedstartowego, dojazdu do samego startu i również powrotu do Polski. Dysponowaliśmy więc dwoma autami.

    Zatem... odebrać narty, spakować się i dojechać do miejscowości oddalonej od Stolen, miejscowości gdzie jest linia startu, dwadzieścia kilometrów, w której miałem przedstartowy nocleg.

    Droga strasznie się dłużyła. Niby tylko sto dwadzieścia kilometrów i droga cały czas pusta ale stan drogi nie pozwalał na szybką jazdę - wiele oblodzeń dosłownie przesuwało auto, czasem padający raz mocno raz lekko śnieg też nie ułatwiał jazdy. Dotarło się jednak do miejscowości mocno zaśnieżonej. Nie było innej opcji jak zwolnić do 40, chwilami do 30. Jedyną ważną rzeczą było nie zrywanie prędkości - zabawa pedałem gazu i hamulca groziła zjazdem na pobocze. Takim to sposobem dotarło się do bardzo dużego i długiego budynku obok którego mieściła się stacja narciarska oraz wyciągi.             Miałem cholerne szczęście, bo recepcja zamykała się za dwadzieścia minut. Pani recepcjonistka zanotowała coś za swoją ladą i poinstruowała gdzie się udać.

        Był to pokój w którym odbywały się konferencje. Na jego podłodze leżały materace i znajdowali się w tym pokoju sami startujący. Pomieszczenie nazywało się przez moment, przez tę noc, Vassaloped room.
     Godzina dwudziesta druga zmuszała do, w miarę żwawego sprawdzenia czy wszystko, co mi potrzebne jest w plecaku, łącznie z czołówką.
    Wstałem przed budzikiem. Obudzili mnie ludzie, ich czasem głośne, ale w normie, ruchy, którzy, większość, byli już przebrani i wychodzili. Nie spieszyłem się, czułem, że wszystko płynie zgodnie z planem. Wyjazd z parkingu nie był prosty z uwagi na bardzo dużą warstwę śniegu. Pługi jednak pracowały już.
    Panowała zupełna cisza. Przesuwałem się z innymi autami wolno do przodu. Nie jeden zakręt zarzucał lekko ale wszystko było pod kontrolą. Nawigacja pokazywała godzinę siódmą z trzema minutami Pokazywała godzinę, o której będę na placu startowym. Pomimo bardzo długiego korka na drodze pozostało przebrać się i znaleźć sektor. Trzeba było troszeczkę przejść do mojego sektora.             Próbowałem zjeść baton przed startem. Nie za bardzo chciał przechodzić przez gardło, stres,strach zmieszany z tym co widze, gigantyczna liczba ludzi i krążący śmigłowiec, więc nic na siłę. Zostawiłem go na potem.

    Ten czas tak szybko minął, że trzeba był wchodzić do swojego sektora. Pozostało mi dziesięć minut by przekroczyć startową linie. Bardzo głośno przemawiał ktoś a na telebimie widać było poteżny zrzut ludzi z wysokości.

    Na telebimach widać było pierwszych, którzy ruszyli i był słyszalny duży huk. Gdy zrobiłem pierwsze kroki w piętnastotysięcznym (15 000) tłumie i gdy zobaczyłem tabliczkę informacyjną po prawej stronie (90 mora) oraz non stop nisko utrzymujący się w powietrzu helikopter, co chwilę widziany z różnej strony, czułem się po prostu dobrze, popłakałem się.

    Wszakże cyfra (90) miażdżyła wstępnie ale znajdowały się, samoczynnie, takie myśli, które były czymś w rodzaju muru ochronnego i niedopuszczały do czarnego scenariusza. Mówiłem sobie-najpierw dotrwać do pięćdziesiątki- ale cholera, jak? Byłem w trakcie przełamania swojej bariery na biegówkach na tle mentalnym. Nie wiedziałem co będzie ale czułem, że umysł jest w trakcie 'opanowywania' czegoś potężnie długiego, dużego, nieznanego do tej pory a ja po prostu robiłem małe kroczki jak każdy.

    Myślałem, że będę mógł zasuwać w końcu na nartach ale najpierw trzeba było zgrać się z tłumem i równocześnie pokonywać może nie długie, ale bardzo bardzo szerokie podejście. Nauczyłem się szybko nowego sposobu pokonywania podejścia by nikomu nie zagrażać. Zwyczajnie naśladowałem krok, którym zawodniczka, przede mną, się poruszała.

    Nie miał on nic wspólnego z szybkim biegiem. Coś mi mówiło żeby się jeszcze trzymać tego tempa, że jeszcze dostanę wycisk.
    Po pozostawioną za sobą tabliczką '85 Mora', zatrzymałem się by schować, stanowczo za czepłą już na ten czas, czapkę. Zamieniłem ją na jedną z wielu posiadanych w plecaku, buff. Ponieważ sprawnie mi poszło, zrobiłem kilka łyków wody z Litorsalem, który mnie nigdy nie opuszcza. Był mocno zimny, ale na obecną chwilę nie miałem nic innego przy sobie a do pierwszego punktu był jeszcze kawałek.
    Słońce zaczynało mocno unosić się w górze. Z tego co widziałem na youtube, o Vassaloped, tory były bardzo dobrze przygotowane. Filmy jednak a rzeczywistość to dwa inne światy. Tutaj były tabliczki w, miarę, w odpowiednich odstępach informacyjne. Pierwsze dwa tory z prawej strony służą do biegu wolniejszego natomiast tory, analogicznie, kolejne dwa, lecz po stronie lewej, służyły dla szybszych biegaczy.
    Muszę się niestety przyznać, że na pierwszych kilometrach zajmowałem tory do biegu wolniejszego. Musiałem się odnależć w tej rzeczywistości. Nie pojmowałem, jak inni zawodnicy potrafili biec na nartach bardzo długi czas w bezkroku. Ja nie dawałem rady więc odpowiadało mi pozostawianie trasy klasycznie.
    Jak się poczujesz, gdy na odcinkach  trasy nie ma długo podbiegów ani zjazdów? Trasa płaska. Taki rodzaj trasy jest bardziej wykańczający niż ten zróżnicowany - bo nie ma różnorodności. Wiele razy widziałem jak na prostych odcinkach trasy ludzie upadali, wywracali się i nie ma w tym niczego dziwnego - o tym za chwilkę.
    Utrzymywałem równe tempo, bo byłem już w pewnej grupie ludzi dłuższy czas. Od pietnastego kilometra zauważałem, że "tyły" nas biorą. Postanowiłem rozciągać krok oraz pracować szerzej rękami. Wprowadzało to organizm w wyższy pułap, bo po kilku minutach odczułem to - praca płuc. Nie jest to proste by się utrzymać w pewnym przedziale czasowym i grupowym gdy ma się do czynienia z, w większości, szwedami i norwegami. Jeśli nie chcesz  "odlatywać" z grupy, w której jesteś, musisz wejść na pewien poziom.
    Zaczynało mnie odcinać, ale starałem się nie odpuszczać. Stwierdziłem, że jeśli zaraz się "nie doładuje", odpadne z tej grupy. Szybko zjechałem na pobocze i w szybkim tempie zagryzałem batona, równocześnie go popijając - w drogę. Chwilę to trwało gdy organizm przyjął 'dawkę energetyczną' oraz by wejść w ten bieg powrotnie. Pierwszy "pot psychiczny" uszedł.
    Te batoniki okazywały się za słabe. Działały krótkofalowo. Potrzebowałem czegoś co rozkłada się w dłuższej perspektywie.
    Gdy minąłem pierwsze "stragany" z różnościami,  które były serwowane, coś mi mówiło, że w danym punkcie mój czas przebywania się kończy, że powinienem opuścić to miejsce. Wcisnąwszy do buzi małą bułkę słodką i zapijając ją ciepłą herbatą, pozostawiłem za sobą 'bramkę', która zawierała nazwę następnego punktu oraz przybliżoną odległość do niego. Więc ku mecie...
    Byłem już rozgrzany odcinkiem, którego miałem za sobą. Wiedziałem po części jak biec, jakie tempo utrzymywać by nie wypaść z aktualnej grupy. Nie było lekko z uwagi na, z mojej strony, posługiwanie się klasykiem w przeciwieństwie do pozostałych, którzy to posługiwali się bezkrokiem.
    Przechodziłem chwilami również do bezkroku, ale szybko wracałem jednak do swojej opanowanej techniki biegu, która odpowiadała mi i nie męczyłem się. Wszedłem w trans. Rozciągałem kroki nóg i rąk. Uspokajałem również swój oddech. Gdy czułem, że mogę szybciej, opuszczałem najbardziej prawe tory i zajmowałem tor do biegu szybszego. Był on jednak w gorszym stanie technicznym niż tor wolniejszy. Na zakrętach, pomimo tego, że nie były one ostre ale długie, biegówki prowadził ślad toru, który właśnie na zakrętach był mocno rozjeżdżony i trzeba było pilnować nart by z nich nie wyskoczyły.
    Każda taka chwila koordynacji spalała dodatkowe 'dżule'. By się nie forsować za mocno, jeszcze na powiedzmy 'wstępie' biegu, wracałem do 'torów wolniejszych'. Były one głębsze i nie trzeba było tracić energii na koordynację sprzętu. Dawało to chwilę na wyregulowanie, znów, oddechu, by znów powrócić, może na 'autostradę'.
    Ciężko mi było się przełamać, ale organizm radził sobie. Liczby na tablicach robiły swoje. Niby nie chciało się ich widzieć, ale one i tak były takiej wielkości, że nie można było się oprzeć by nie przeczytać, ile to jeszcze kilometrów pozostało do 'Mora'. Inaczej czułem się gdy widziałem tabliczkę z  cyfrą 85 a inaczej gdy widniała na niej cyfra, przykładowo, 73. Cyfry choć nie leżą one zbyt daleko od siebie w matematycznym sensie, mają tutaj swoje psychiczne znaczenie.
    Do połowy dystansu czyli do 45-tki jeszcze bardzo daleko. Nie wiem ale zawsze gdy przekroczy się "'półmetek", ma się wrażenie, że jest lżej.
    Pamiętam jak podczas targów expo, gdy kupowałem opaskę "Enervit"-a byłem informowany, że po przebiegniętym 23 kilometrze będzie znajdować się pierwszy punkt Enervit. Mógłby on już się pokazać na horyzoncie aczkolwiek przed wspomnianym kilometrem będę miał jeszcze jeden punkt by się czegoś napić. Cały czas w miarę poziomo. Powiem wam, że trasa niby jest pozioma, ale taka trasa niestety o wiele więcej wymaga od trasy zróżnicowanej. Tutaj bardzo liczy się cierpliwość, wytrwałość, utrzymywanie, niestety rytmu w rutynie i jeszcze raz wytrzymałość. Delikatnie doskwierać zaczynała mi niska temperatura. Rękawice, które zakupiłem okazywały się, niestety, za słabe. Nigdzie nie odczuwałem zimna, jedynie powoli, właśnie w dłonie. Doskonale wiedziałem, że w plecaku mam, na szczęście, wodoodporne, ciepłe, grube rękawice, które miały posłużyć i sprawdziły się podczas UTMB.
    Dobiegłwszy do kolejnego punktu, tutaj sięgnąłem po swój żel 'Enervit'. Nie mogłem pozwolić sobie na czekanie na punkt gdy posiadałem swój zapas.Dopytywałem ludzi o ten punkt ale każdy, którego zapytywałem obracał przecząco głową, nawet zawodnicy, którzy jak i ja posiadali opaski na prawym przedramieniu. Trochę zirytowałem się i kolejny raz odczułem, że trzeba liczyć na siebie.
    Opuściłem więc tę 'oazę', bo stwierdziłem, że muszę się ruszać - coraz bardziej odczuwalne zimno w dłoniach.  Z miejsca, z którego wyruszyłem pierwsze co na trasie się pojawiło to lekki zjazd a może jednak nie za lekki. Wymagał on ode mnie mocnego trzymania kijów i koncentracji na zjeździe - chwila zadecydowała by się zatrzymać na końcu i zmienić jednak rękawice. Dłonie bardzo były sztywne i końcówki palców bolały. Musiałem nie myśleć o tym bólu i lekko zębami pomagałem sobie w ściąganiu tych słabych rękawic. Robiłem to w momencie kiedy już miałem przyszykowanie rękawice do zmiany. Dodatkowo spoglądałem, co sekundę na zjeżdżających, by nikt nie wjechał we mnie.- oj bolała by stłuczka z takiej prędkości bolałaby pomimo tego, że i tak byłem odsunięty od toru ale nigdy nie przewidzisz czy zawodnik jest doświadczony czy już nie panuje nad nartami. Tutaj zauważyłem, że są różni.
    Najtrudniejsze okazało się wsuwanie pierwszej rękawicy. Dłoń sztywna, bezwładna. Powoli, bezpiecznie (by sobie żadnego palca nie połamać-powaga) ale i w miarę szybko. Kiedy widzisz co robisz i chcesz już mieć to za sobą ale wiesz, że szybciej się nie da i mimo tego, że boli musisz to robić spokojnie. Pomogła mi w tym, do tej pory, nie odcięta metka w jednej z rękawic, którą chwyciłem w zęby by sobie pomóc, dociągałem rękawice ponieważ druga dłoń również była zmarznięta. Nie wiem jak to zrobiłem, ale chwilowo zapomniałem o drugiej dłoni by skupić się na aktualnej. Finalnie udało się, bo nie miałem wyjścia. Byłem spokojniejszy a co chwilę słyszałem świsty obok siebie - zjeżdżajacy zawodnicy. Szybko więc skupiłem się na drugiej dłoni. Poszło już szybciej choć ta rękawica nie posiadała metki :)
    Pozostało więc szybciej wciśnięcie rękawic nie sprawdzających się w przedziałek plecaka, z których, na pewno, nie będę tu już korzystał. W drogę....
    Zaciśnięcie rękawic do rękojeści kijów trwało chwilę i 'wbiłem się w tłum'. Troszeczkę na pewno straciłem na pozycji, ale komfort psychiczny był dla mnie ważniejszy jak i w komforcie dobiegnięcie szczęśliwie do mety, która........... oooj daleko.
    Poczułem się pewniejszy i spokojniejszy o przysłowiowe '10%'. Może nie dużo, ale dla mnie było to wiele. Dobiegiwaliśmy, znów do kolejnego, małego zjazdu, który skręcał w prawo. Skręt nie był ostry ale długi. Akurat w momencie kiedy dobrze się ułożyłem w rynnie zakrętu, lekko oblodzonej, 'odwiedził' mnie na sekundę zawodnik, który zjeżdżając i wyprzedzając obok, zahaczył nartą i zjechałem na 'tyłku'. Żarty się skończyły - pomyślałem. Byłem wkurzony na niego, ale w mgnieniu oka przemyślałem sytuację. Nie był on wart bym się denerwował. Robiłem swoje dalej. Szybko zapomniałem o tym incydencie, bo trasa.....
    W oddali zauważyłem różową tablice. Po dobiegnięciu bliżej okazało się, że jest to tablica 'Enervit', na którą tak długo czekałem. Każdy, kto posiadał różową opaskę na przedramienia, zwalniał na najbardziej prawym torze. Panowie i Panie podawali odkręconą już dużą tubę żelu, który był bardzo płynny i cholernie mocno słodki. Kolejny przedstawiciel podawał, bezpośrednio do buzi grubą tabletkę, też 'Enervit'. Co ja miałem z nią zrobić? Gryzłem i szybko połykałem. Nie ma czasu na jakieś 'restauracyjne' zabiegi z nożem i widelcem. Uwieżcie bądź nie, ale o wiele lepiej chyba znoszę zróżnicowaną trasę niż cały czas ten poziom. On naprawdę wykańcza.....
    Zastanawiałem się, przypominając sobie  filmy w internecie, jak to możliwe, że zawodnicy wywracają się na prostej. Sam właściwie tego nie doświadczyłem, ale byłem nie raz teraz świadkiem takich momentów. Gdy zbyt długo pokonujesz pewną odległość i nie zmienia ona swego ukształtowania terenu (trasa wciąż po poziomym terenie), niewytrenowany organizm ma skłonność do zwyczajnej destabilizacji postawy w pewnym momencie. Dzieje się to może i nieświadomie. Stąd upadek w lewo bądź prawo lub zwyczajnie narta wyskoczy z toru, bo noga....
    Taką sytuację już mogłem przewidzieć na trasie będąc za pewnym zawodnikiem. Po kilkunastu kilometrach, sytuację się często powtarzały. Nie wiem czy mogę powiedzieć, że widząc trasę i pewne ruchy zawodnika, mogłem przewidzieć, co się może wydarzyć i zmieniałem tor na szybszy, ponieważ za każdym razem taki zawodnik destabilizował moje tempo.
    Metry mijały bezpowrotnie. Dodatkowe elektrolity podane przez 'Enervit' pokazują swoją siłę. Zaczynam mieć chęci na dodatkowe wyprzedzanie co nie było proste ponieważ na poziomym terenie trzeba było dużo pracować rękoma. To nie to samo co zjazd z górki. Inaczej jest wzbić się wyżej wydolnościowo gdy w umyśle masz jeszcze lekką barierę, z którą umysł cały czas sobie musi radzić, barierę nowej odległości, dłuższej niż dotychczas.
    Co chwilę, by choć jednego, dwóch  zawodników zostawić za sobą, graniczy z nadwysiłkiem sobie stawianym kiedy wszyscy usilnie, jednym tempem, biegną i nie uginają się. Walka ze sobą, walka z grupą zawodników. Nie jestem zawodowcem ale trzeba znać swój organizm i nie szaleć tutaj albo rozsądnie, robić to stopniowo by też po wyprzedzeniu doprowadzić "płuca" do normalnej pracy na moment (czytaj biec wg siebie - słuchać organizmu).

To jest ciężkie - wzbijanie się już w tym momencie kiedy do mety wciąż daleko a masz też świadomość czasu jaki aktualnie jest. Mocno to wszystko motywuje. Istna walka ze swoimi słabościami.......

Jest już jednak spokojniej ponieważ do półmetra (45 km dopiero) pozostało około dziesięciu ( 10 ) kilometrów. Spodziewałem się tutaj, na tych zawodach, bardzo dobrze przygotowanej trasy biegowej, którą wielokrotnie oglądałem na filmach w internecie. Zapewne idealne tory były gdy przebiegiwali tedy zawodnicy czołowi.
Traków nie widać a trasa jest mocno rozjeżdżona. Dobrze przygotowana trasa jednak bardzo dużo ułatwia, bo nie muszę, gdy są dobre tory, zastanawiać się również nad koordynacją ruchów nóg.

W międzypunktach ( odległości pomiędzy puntami z pożywieniem ) jednak czasem występują tzw. punkciki kibiców przyjazne dla zawodników. Gdy biegłem wzdłuż drogi asfaltowej, która oczywiście jest pokryta lodem, śniegiem, bardzo dużo samochodów stoi - ludzie kibicują. Jest to taki pierwszy odcinek na tych zawodach. Nie jest on długi, ale robi to dużo psychicznie, to kibicowanie. Można psychicznie lekko się zregenerować gdy się słyszy oklaski. To taki psychologiczny energetyk.

Ta chwila, chciałoby się by trwała wiecznie, aczkolwiek i ona się kończy kilkoma zakrętami na wciąż poziomej trasie. Głowa zaczyna coraz to lepiej radzić sobie z odległością. Mentalnie zaczynam przyspieszać. Chcę już być na półmetku. Ciało się również podnosi do walki coraz odważniej.

Jestem wyprzedzany, ale i ja również wyprzedzam. Ot takie realia zawodów sportowych.

Pewna grupa mocno zwalnia. Z doświadczenia wiem, że prawdopodobnie chodzi o zjazd i tworzy się zator. Dojeżdzając widzę dwie "rynny lodowe" ( mocno zlodowaciały śnieg ).

Co chwilę bezpiecznie każdy zjeżdża. Wbijam się bez pytania na bok mocno zasypany śniegiem i ..... Poddaje się prędkości zjazdu, ale jakiś kawałek mocno zmarzniętego śniegu ( kawałek bryły), znosi jedną nartę. Nie zdążę doprowadzić narty do porządku więc resztę zjazdu pokonuje w "rynnie". Zachaczamy się z zawodniczką nartami. Obydwoje leżymy. Obracam się szybko i przepraszam za siebie. Zauważam jeszcze, że te przeprosiny zostały przyjęte.

Tak obracając głową szybko, raz do przodu , raz do tyłu, swoją uwagę znów, po tym zjeździe kieruje ku trasie przed sobą. Cyfry na tabliczkach informacyjnych topnieją. "Mora 50".

To bardzo mocno wzmacnia. Tutaj zaczynam coraz to mocniej utrzymywać swoje już wypracowane tempo. Ruchy rąk i nóg stają się już tak oszlifowane z każdych niedopracowanych detali, że organizm porusza się nieświadomie do przodu z pewnym już tempem.

Tuż przed punktem, w oddali, widzę już znajomą różową tabliczkę "Enervit". Co będzie tym razem?

Okazuje się, że to samo tylko z innym smakiem. Jeszcze czuję, że nie uszedł ze mnie poprzedni zastrzyk energetyczny, ale połykam i ten kolejny. Nie wiem co mnie czeka na kolejnych odcinkach. Ile razy będę leżał, czy będę wyprzedzał. Ile razy będę może miał kryzys. Już jeden temperaturowy kryzys pokonałem. Wolę zatem utrzymywać organizm na pewnym swoim wysokim poziomie energetycznym i nie dopuszczać do zastoju energetycznego ale z lekkim jeszcze zapasem wydolnościowym.

On, ten zapas, czuję, przyda się jeszcze tutaj, przyda się.

Dobiegam do kolejnego już punktu. Już wiem co mi smakuje, co nie. Te małe bułeczki. Połykam po woli aż dwie i zapijam wszystko ciepłą lemoniadą. Lemioniada pomoże również dobrze się wchłonąć "enervitowi".

Oddech, ponieważ już jest wyregulowany (w pewnym swoim poziomie, może już wyższym) decyduje się na kierowanie się w stronę kolejnych kilometrów.

"Mora 45"

Jeszcze tyle.....

Psychicznie jednak jest już o wiele lżej. Półmetek za mną. Nie spoglądam na zegarek, bo nie mam na to czasu. Każde zatrzymanie się w niepowołanym miejscu skutkuje stratą czasową poza punktami.

Słońce, odczuwam, że powoli jakby mniej grzeje. Odczytuje to również jako znak, że pora dnia już jest lekko popołudniowa. Trzeba przyspieszyć jeszcze bardziej. Nie ma już czasu na żadne błędy....

Ni stąd ni zowąd zaczyna się teren mocno zjazdowy. Z jednej strony bardzo mnie to zaskakuje, bo analizowałem trasę oczywiście wcześniej i widziałem odcinki - mocno w dół - ale jak już wiem, profil czasem nie odzwierciedla realiów. Tak też dzieje się. Mocnych zjazdów tutaj brak, lecz, umownie, zjazdy, wystepują.

Zaczynają mnie blokować zawodnicy. Nikt nie używa przestrzeni bocznej pokrytej zlodowaciałym śniegiem, co mnie dziwi - no, może poza kilkoma zawodnikami, ale niewielu. Sam również nie czekając na nic, wbijam na ten zlodowaciały pas śniegu, bo nie ma nawet najmniejszej możliwości by wyprzedzać. To najbezpieczniejszy sposób. Wymaga on wiekszej pracy rąk, ale trzeba wykorzystać swoje "5 minut" na trasie umiejętnie jeśli coś jeszcze dodatkowo sprzyja.

Pas kończy się niestety i trzeba wracać w szereg. Nie pasuje mi to i wszelaką, która nadaża się, sytuację, szybko wykorzystuje, i w ten sposób, slalomem, wyprzedzam, powoli każdego, wskakując, już nawet nie zastanawiając się, pomiedzy innych, lecz również im nie zagrażajac. To już chyba jest bieg z wykorzystaniem każdej nadażającej się okazji. Pozostaje jeszcze wiele do mety a we mnie jakby dopiero budzi się siła, z której dopiero zaczynam się uczyć korzystać.

Już się powoli boje tego co robie, ale nikomu nie zagrażam. To już jest chyba wygryzanie zawodnikom pozycji. Nie zwracam uwagi na wszelakie przeszkody jakie są na trasie. Wielu jest już zmęczonych. Niektórzy, widzę, mają problem z utrzymaniem równowagi i zwyczajnie przesuwają się tylko. Widać to. Ja się jednak bardzo mocno budzę. Jeśli one są tutaj - puste przestrzenie zamarznięte - wchodzę w nie nawet już nie myśląc nad możliwym niebezpieczeństwem - poradzę sobie. Tylko w taki sposób, mając cały czas przed sobą duży tłum można coś jeszcze ugryźć i niestety trzeba to robić.

Jeden angielskojęzyczny zawodnik zapytuje mnie o czas, do którego trzeba dobiec do następnego checkpointu. Odpowiadając, że nie znam takich informacji, sam się zastanawiam czy i ja czasem nie powinienem jeszcze bardziej przyspieszyć. Wielu jednak, jakby nie przyspiesza. Biegną stanowczo jednym ruchem. Mowa o tych, którzy nie są zmęczeni. Nie zważam więc na sugestię zawodnika. Niech biegnie. Coś mi mówi by pozostać przy swoim, coś mi mówi, że to blef. Nie poddaje się więc sztucznej panice. Zawodnika wspominanego już nie ma dawno. Pozostało jakieś czterdzieści parę kilometrów do mety. Dalej w swoim rytmie.

Nie zmieniam nic w biegu. Mam lekkie chęci na bezkrok więc w niego przechodzę od czasu do czasu, ale gdy organizm "krzyczy" dość, przechodzę znów w swój wypracowany klasyk i tak na przemian.

Minięta tablica, "40 Mora", robi bardzo wiele. Z psychologicznego punktu widzenia, do (30) trzydziestki pozostało zaledwie (10) dziesięć kaemów. Do dwudziestki , dwie dziesiątki.

Ten stan ciężkości umysłu, którego miałem gdy widziałem tabliczki z odległością od 89-70, już daleko za mną. Ta bariera odległości została już dawno przełamana. Organizm tak mocno się budzi, że ten bieg teraz wygląda jakbym wogóle dopiero rozpoczynał. Pełen energii.

Zapada powoli zmrok. Zastanawiam się kiedy nadejdzie moment gdy skorzystam z czołówki, która mam w plecaku. Obserwując jednak innych, nikt tutaj nawet o tym na razie nie myśli.

Coś w oddali gdzieś słychać. Nie , to nie kibice. To sygnał wydawany przez jakąś maszynę i to z tyłu.

Już nie czuje nawet tego trudu, który jest spowodowany nieubitym śniegiem a tutaj, w takim momencie, taka cudowna niespodzianka - to nadjeżdżający ratrak, bardzo mocno oświetla trasę.

Tuż przed ratrakiem jeszcze jedze skutek, z którego ktoś coś z podniesionym głosem stara się przekazywać. Wszyscy biegną wciąż ale przesuwają się na lewą stronę trasy. Biegnę z tłumem.

Maszyna przejeżdża pewnie z pewną prędkością a za nią cudowne, gładkie tory. Byłoby grzechem nie wbieg z te tory. Wszyscy za ratrakiem w tory. Niektórzy biegną bokiem ale jest ich niewielu. Albo są już zmęczeni i to mocno, albo może zrezygnowani, nie wiem. Nogi bardzo mocno czują ulgę swobodniejszego ruchu w nowiutkich torach. Ręce nie muszą, jak przed chwilą, tak intensywnie pracować. Tego nie da się nazwać. Ten klimat. Ratrak oświetla jeszcze tory na odległość kilkunastu metrów.

Czas ulgi nie trwa jednak zbyt długo. Przed nami znów pojawił się zjazd i znów niełatwy, lekko oblodzony oczywiście.

Ja się już nie zastanawiam nad takimi odcinkami trasy, Po prostu idę w żywioł. Szybko dobiegając analizuje tylko z której strony "atakować" zjazd i....


Znam już swoje możliwości fizyczne. Poznałem już sprzęt, może jeszcze nie do końca, ale wystarczająco mocno. Wchodzę zatem pomiędzy zawodników, którzy na lekkim hamulcu pokonują zjazd. Ja natomiast kompletnie nie zwalniam. Korzystam z prędkości w dodatku uginając nogi, by zmniejszyć opór powietrza. Maksymalnie wykorzystując prędkość dobiegam do lekko wypoziomowanej trasy i przechodzę znów w "swój klasyk".

Nie wiem, ale po lewej stronie przejeżdżają jakieś samochody osobowe po ulicy. Czyżby meta była niedaleko?

Trasa, teraz, ma zróżnicowany profil. Lekko w dół i do góry. Ten odcinek, taki pofalowany, jest regularny, jest bardzo długi, bo na horyzoncie nie widzę, długo, żadnego zakrętu.

Zaskakuje mnie tutaj sytuacja widziana w oddali. Niektórzy zawodnicy zbiegają do prawej strony trasy. Cóż tym razem - za chwilę się przekonam. Kolejna dawka "żelowa" i "magiczna" tabletka i z powrotem w tor. Jestem już chyba przejedzony tym "Enervitem", ale nie można odpuścić ponieważ organizm jest mocno zmęczony a jeszcze wszystko może się zdarzyć przed metą - tym bardziej, że jest ciemno. Trzeba zachować pełną koncentrację. Ten falowany teren kończy się mocnym, kolejny raz, zjazdem.

Już dosyć dobrze jest odczuwany wieczór. Coraz słabiej widać trasę. Coraz bardziej widać jasniejsze niebo a choinki to tylko część pewnego ciemnego obszaru. Las zaczyna być coraz bardziej ciemny a torów już nie widać - wzrok się wyostrza. Jeden zawodnik biegnie już z czołówką. Poruszam się za zawodnikami spoglądając na ich nogi z bezpieczną odległością ponieważ oni mogą się wywrócić. Inni, w torach obok, biegną takim samym trybem. Inaczej się nie da. Trwa to i trwa. Raz bardzo długi zakręt w lewo, raz w prawo. Trasa w miarę pozioma i wykańczająca z uwagi na, wciąż, rozciągniwość tych zakrętów.

W jednym miejscu znajduje się punkt, w którym porozstawiane są, z każdej  strony trasy, duże paleniska, które palą się chyba na gaz a pomiędzy torami małe symboliczne chyba jakby chorągiewki, których zadanie polega chyba na odseperowaniu, wzrokowo, właśnie torów.

Trasa nadal nie jest za bardzo przyjazna z uwagi właśnie na brak oświetlenia. Wszyscy w lekkim już mroku dobiegają do kolejnego punktu gdzie można się napić czegoś ciepłego. Podjadam coś co mi jako pierwsze podchodzi pod rękę. Proszę jeszcze o ciepłą lemoniadę i kolejna szybka decyzja - w trasę.

Znów w oddali słychać te same dźwięki, co poprzednio. Znów mocne światła ratraka. Wszyscy biegną lewą stroną na dosłowny tylko ten moment aż maszyna wyprzedzi nas. Od razu w tor.....

Zaczynam się przyzwyczajać do dobrze oświetlonego toru przez maszynę. Wszyscy równo trzymają tempo i wcale mnie to nie dziwi. Starają się korzystać z mocnego światła ile się da. Który to już raz z kolei.

Dawno jakby już nie widać tabliczek informacyjnych z liczbą kilometrów, które pozostały do mety.

Słyszałem, że powinien być jeszcze jeden punkt przed metą. Pokonując ostry zakręt w prawo wbiegamy w "punkt". Zatrzymuje się jednak tutaj i z uwagi na, zmrok - brak oświetlenia - postanawiam użyć swojej czołówki. Widzę tablice "Mora 9" i lecą mi nieświadomie łzy. Po cholere mi ta czołówka...

To światło czołowe było teraz zbyteczne. Cała trasa była mocno oświetlona latarniami z prawej strony. Trasa, prawdopodobnie turystyczna, służąca ludziom do spacerów. Wyłączam światło, ponieważ ono przeszkadza. Oczy się przyzwyczaiły do naturalnej ciemności, oraz oświetlenia, które aktualnie występuje na trasie.

Wszyscy zajmują całe dwa tory i przesuwają się jednolitą prędkością. Nikomu nie chce się wyprzedzać. Ktoś z przodu coś krzyczy i wszyscy się zatrzymują. Ruszają dalej...

Nie umiem tak jednostajnie biec. Wybijam się przeskakując na tory wolne, po lewej stronie i wyprzedzam tłum. Ktoś oczywiście wyprzedza i mnie w najbardziej skrajnym lewym torze. Jeszcze mam siłę i nie wiem właściwie skąd.

Jestem już wykończony, ale chyba dopiero teraz uświadamiam sobie swoje własne słowa, które kiedyś pisałem

że przyjdzie moment kiedy trzeba będzie dać z siebie chyba wszystko.


Już mi się nie chce kontrolować czy lecą łzy czy nie, bo chyba już ich nie ma. Nie czuję zimna. Wybijam się jeszcze na ostatnich kilometrach mocno rękoma na lewym torze, ale czasem zdarza mi się wejść w "tłum"  na wolniejszych torach.
Cisnę więc ile się da. Czuję, że to są ostatnie pchnięcia. Nie wiem ile trwa ten odcinek, ale zauważam, że wszyscy skręcają bardzo ostro w prawo, bardzo ostro. Tutaj już zwolniłem lekko, bo znów mam pod nogami lekko pofalowany teren.

"Mora 2"


Bardzo ciężko mi już wbiegiwać na wzniesienia. Reszta też bardzo ciężko porusza się. Na prostej pomiędzy tymi zjazdami już przesuwam się, w miarę zachowując jeszcze prawidłowy klasyk, do przodu. Kilku zawodników jeszcze mnie wyprzedza, ale nie przejmuje się tym. 

Widać po prawej stronie bardzo duże boisko lecz to jeszcze nie meta. Każdy jeszcze dopinguje po szwecku - nic nie rozumiem.  Przede mną jeszcze dodatkowy zakręt w prawo, dookoła wspominanego boiska. Jeszcze kilometr a tu przede mną jeszcze mostek - i wcale nie jest on mały. Trzeba było jeszcze wykrzesać siły by go przebiec. Łatwiej jest jednak gdy czasem sie słyszy oklaski lecz już na nic kompletnie nie zwracam uwagi. Nie mam dosłownie już chyba siły w rekach ani w nogach. Kiedyś przyrzekłem sobie, że gdy będę na mecie tego biegu, upadnę za linią mety - ot tak dla siebie.

Pokonując ten wspominany mostek, coraz mocniej słychać wszystko. To musi być meta. Jest już trasa zabezpieczona po lewej stronie płotem. Zakręcam w lewo, tak jak ostatnie metry trasy i co widzę?!!! 

Meta na horyzoncie ....

Emocje puściły....
Nie wiem skąd wykrzesałem jeszcze, naprawdę szczątkowe siły w rękach, albo może sam widok linii mety już tak działa, ale z pełnym impetem wbiegam i przekraczam linie Vassaloped 2020 i tak jak sobie to wymarzyłem upadam na chwilę wypuszczając duży wydech. 

To trwało dosłownie z pięć sekund ponieważ służba porządkowa podchodziła do mnie widząc jak leże. Szybko wstałem więc i pojawiła się wewnątrz mnie wielka radość. Nic nie bolało. Wszystkie złe momenty spłynęły. Porządkowy, będąc już przy mnie, pytał o mój stan. Szczery uśmiech był odpowiedzią.

Doszedłem więc jeszcze kilka kroków, już za strefę mety, gdzie, potulny jak baranek, opuściłem głowę by powieszono mi na szyję mały okrągły medalik na wstążce. Zdradzę cicho, że gdy miałem pochyloną postawę oczy znów zrobiły się wilgotne a gdy się wyprostowałem, zapytany znów, czy wszystko w porządku, z mokrym policzkami uśmiechnąłem się. Nie ważny był już mocno padający śnieg, odczuwalny mróz czy też to, że słabo czułem palce u rąk. Odblokowałem buty od nart i poszedłem do wyjścia. Pojawiło się we mnie uczucie....pozostawie to dla siebie.


Jak smakowała chwila, która kosztowała tyle? Ile razy podnosiłem się podczas ciężkich treningów, kiedy przełamywałem wszelakie bariery podczas szybkich zjazdów w Jakuszycach z czołówką, dosłownego "klepania" długich podbiegów w Bielicach na trasie 'UltraBieli' a także wielu chwil 'ujażmiania' sprzętu podczas wielu startów w czeskim Bedrichov z jakże wymagającymi zawodnikami. Z pewnością wpłynęły na to też cechy charakeru jak determinacja, treningi na siłowni, kiedy machałem ponad godzinę do upadku ramionami na "wiośle" - ileż można było pomyślicie. Aż godzinę? :) Pominę już najważniejszy swój trening mentalny, bez którego ciało by nie dało rady, kiedy z pełną determinacją analizowałem wszystkie zawody na biegówkach by w miare rozsądnie na różnym terenie, czy to sam na sam ze sobą czy w grupie, rozszerzać doświadczenie, które już mam.



 








































































   










Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polityka prywatności

Chyba jednak mocna głowa i nogi nie wiadomo skąd pomogły ukończyć UTM170.Relacja w toku.

Czy to już moja granica, zdecydowanie nie, ale na ten czas może lepiej jej nie znać.Ultra Trail du Mont Blanc to już losowanie..