Salomon Pitz Alpine Glacier Trail - sytuacje extremalne życiowo, z których wyszedłem.
O czym przeczytacie tym razem ...
- dwie bardzo ciężkie w górach, nieznane, dla mnie, sytuacje podczas zawodów górskich,
- czy sobie poradziłem z dużym wycieńczeniem,
- finalizujac - jakie to jeszcze inne sytuacje pojawiły się podczas wyprawy.
Wszystko było tak jak trzeba przed startem. Aklimatyzacja, wyspanie się itd. Wystartowałem w trzeciej fali. Start był elegancki. Przestrzegano zasada COVID-owych. Już przed zdobyciem pierwszego wierzchołka spadały małe kamienie podczas wsinaczki gdy ktoś nieumiejętnie "wdrapywał się". Nie były te sytuacje niespodzianką, ponieważ z góry krzyczano - atention.
Dwie osoby wychłodziły się już na właśnie tym wymagającym podejściu mając na sobie po dwie już, folie NRC. Niestety wiele osób miało problemy by wspiąć się. Blokował taki fakt innych. To ktoś uszkodził kolano - bandaże poszły w ruch na tym samym podejściu (ok 2500m).
Bardzo długo zatem wchodziło się na szczyt ze względu na, może bardzo małą ilość z formą zawodników na trasie, albo to ja ustawiłem się przed startem w nieodpowiednim sektorze - start falowy.
Tylko gdy próbowałem wyprzedzać na tym wymagającym podejściu, przede mną znów blokada w formie wolno poruszającego się zawodnika. Już nie było jak wyprzedzać, bo bardzo mocno był nachylony ten odcinek i niestety trzeba było się trzymać w jednym szeregu ze względów bezpieczeństwa. Każdy, kto mógł i widział, odkładał do bezpiecznego miejsca ruchomy kamień spod stopy, (oczywiście z pewnym rozsądkiem jeśli chodzi o wielkość ) - już po pewnej sytuacji w ramach bezpieczeństwa.
Dopiero gdy już byliśmy na samym wierzchołku góry, wyprzedziłem zawodniczkę na niezbyt sprzyjającym terenie, ponieważ nie mogłem już wolniej. Nogi rwały się...
Trasa u góry była w miarę dobrze oznaczona w nocy. Trzeba było bardzo dobrze sprawdzać ciągłość oznaczeń (kawałek wiszącej taśmy lub oznaczenie farbą na kamieniu) i jednocześnie się skupiać na tym, co jest pod nogami - nie było prosto. Ciężko jest trzymać tempo na takim terenie gdy przed tobą nie ma nikogo z czerwonym światełkiem, by ktoś był nawigatorem.
Znałem ten teren już ponieważ byłem tu 2 lata temu, aczkolwiek trasa się zmieniła. Wiedziałem, że trzeba będzie "zasuwać" dlatego szybko napiłem się czym punkt był bogaty. Połknąwszy żel (Honey Stinger ) oraz dosypując sobie do kubeczka na punkcie dwie dawki magnezu, pobiegłem.
Na lodowiec oczywiście nikt nie wszedł bez raków. Pilnowano tego choć zastanawiałem się jak tak można siedzieć i pilnować. Zimno u góry było. Lodowiec znacznie różnił się powierzchnią w dzień, kiedy byłem na nim podczas aklimatyzacji a teraz - w nocy. W ciągu dnia był bardzo "wodnisty" natomiast teraz przybierał postać jednej wielkiej powierzchni ze zlodowaciałymi ku górze ostrymi końcami. Może nie było aż tak wysokich "kolców" ale wszystkie te głębokie ślady zrobione przez turystów w porze dziennej, teraz były wyzwaniem, by w nie nie wpaść. Utrudniało to stawianie kroku podczas biegu po nim.
Bardzo dużą role na lodowcu odgrywało dobre, długie światło czołowe ponieważ, jak dla mnie, w dużych odległościach stały punkty świetlne, które mrugały pomarańczowym dużym światłem - nawigatory gdzie biec. Dobra widoczność jednak więc była tu ważna.
...podglądowe zdjęcie lodowca koło 16:00 ...
Niespodziewana sytuacja na lodowcu.
Gdy dobiegiwałem do zawodnika i starałem się wyprzedzić, co nie było dla mnie proste z uwagi właśnie na grunt, którego właściwie nie było poza lodem (ot taki mały żart :) ), zawodniczka, okazało się, przyspieszyła. Koło godziny pierwszej wyprzedzając ją, "biegnąca" obok mnie, "zgubiła" najprawdopodobniej krok.
Widząc to asekurowałem swoją ręką, by nie upadła. Tuż przede mną dodatkowo była szczelina. Była z daleka oznaczona, ale może też lekko nieumiejętnie. Asekuracja w biegu powiodła się, choć sam przeskakiwałem przez wgłębienie w lodowcu. Chwila uspokojenia sytuacji i dalej.
Bardzo odżyłem po tym małym incydencie na lodowcu. Bardzo to odczułem i stwierdziłem, że należy biec bezpieczniej. Uważałem na każdy stawiany krok.
Kończąca się trasa przebiegająca przez lodowiec, wymuszała chwilowy postój na schowanie "metalowych nakładek". Przebiegało to bardzo płynnie i szybko. To właśnie na tym odcinku, którego miałem przed sobą, posliznąłem się by zaczerpnąć wody (podczas aklimatyzacji) więc wiedziałem jaki teraz teren mnie czeka.
Szybka pomoc zawodnikowi w postaci schowania raków do plecaka miała miejsce i w drogę.
Tutejszy odcinek trasy pamiętałem właśnie z aklimatyzacji. Denerwowałem się troszeczke, ponieważ szybki bieg po tych wystających, ruchomych, momentami kamieniach nie miał sensu. Należało, przynajmniej moim zdaniem, biec wolno z uwagi na ciągłe szukanie oznaczenia trasy oraz bardzo trudny, chwilami właśnie mocno ruchomy, grunt. Mimo to i tak, co chwilę przyspieszałem, ale zatrzymał mnie dosłowny zjazd w rynnie śniegowej - jak na "Zamieci", który, skończywszy się rozpoczynał kolejną przeprawę przez nieregularnej wielkości kamienie i z różnym nachyleniem oraz nieprzyjaznymi ich grzbietami. Widziałem już przed sobą budynek, który sygnalizował mocny techniczny zbieg wraz z odcinkami grubych prętów wmontowałych w skale. Szczerze powiedziawszy mam lekki lęk w takich miejscach, ale w nocy takie miejsca sa niestarszne.
Słowo, niestarszne, nabrało innego, tego właściwego znaczenia, ale o tym za chwilkę.
Tuż przed zbiegiem bardzo technicznym, z wspominanymi prętami w dalszej części, usłyszałem od tej samej zawodniczki, którą "uchroniłem" przed upadkiem na lodowcu:
- you are very fast.I am not.
- no, no. Please believe in yourself.
Odetchnąłem troszeczkę po tym odcinku, ale też wiedziałem co mnie czeka. Trzeba było troszeczkę więcej łyków Litorsala zrobić i ubrać rękawice przed odcinkami z prętami. Boję się takich odcinków górskich, ale proszę nie mówcie nikomu. Właściwie to w ciemnościach przestrzenie nie są straszne...no powiedziałbym do pewnego stopnia jednak.
Zbiegając, jak już pisałem, wymagającym technicznie odcinkiem nie wybijałem się już do przodu. W danym odcinku zbiegu przepuszczała mnie zawodniczka, kttóra mnie dogoniła, ale uspokajałem słowem "relaks", ponieważ mi się do niczego nie spieszyło. Zwyczajnie nie widziałem teraz dogodnego miejsca by wyprzedzać - nie w tym momencie, nie w tym miejscu. Ostre zakręty, mocno w dół, bardzo technicznie i trzeba było wysoko kolana unosić. Po lewej mocno niesprzyjający teren - bardzo stromy bok i słyszalny wodospad w dole bardzo dający się we znaki dźwiękiem spadającej wody.
Czy los mnie sprawdzał?
Na skręcie w lewo miała miejsce sytuacja kiedy to bezwarunkowo udzieliłem pomocy w górach, i nie wiedziałem jak to się robi. Głupotą było by wyciąganie telefonu komórkowego. Zwyczajnie trzeba było zadziałać bezwarunkowo. Jak się już wczesniej okazało niemiecka zawodniczka zachaczywszy o jeden z głazów na szlaku, nie zdążyła asekurować swojego kroku. Upadła poza szlak na teren, który prowadził tylko i wyłącznie do ześlizgu z góry na zboczu. Nie zastanawiając się, zwyczajnie rzuciłem sie ku pomocy podając ręce w rękawicach. Nie widziałem co robić. Byłem oślepiony światłem czołowym i może dobrze, bo nie widziałem tego co poza szlakiem. Leżąc tak brzuchem na kamieniu trzymałem zawodniczkę mocno za ręce. Wdrapywała się do góry powoli kiedy to starałem się sam utrzymać w miejscu, w którym byłem.
Oczywiście nikomu nic się nie stało, ale ja już byłem mocno wykończony energetycznie. Żadne pręty, które były przede mną i trudny teren na zbiegu już nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Zawodniczka pobiegła a ja musiałem ochłonąć po podziękowaniach.
Spociłem się wtedy bardzo, gdy wyobraziłem sobie
co mogłoby się wydarzyć gdybym nie miał rękawic, które jednak były lepsze niż spocone, śliskie dłonie. Założyłem rękawice tylko dlatego by nie poranić rąk grubymi prętamia okazało się, że przydały się podwójnie.
Gdzie więc ta siła spokoju się mieści. Uświadomiłem sobie po chwili, że mogło się wydarzyć coś może straszniejszego. Teraz już nie ma co się rozczulać, ale nikt mi nie powie jakby się zachował w takiej sytuacji.
Słyszałem tylko przez jeszcze dłuższy czas podczas zbiegiwania jak uderza mi mocno serce. Jak sobie radzić w takiej syt? - nigdy więcej takiego momentu.
Wiedziałem już, że kolejne odcinki, które po chwili były oznaczone, znów, czerwonymi tablicami informacyjnymi, mówiące o potencjalnych odcinkach z prętami, nie robiły już wrażenia. "Poszedłem" w dół, choć nie raz, pamiętam, jak Kalenji Kiprun Trail MT, lekko "poszedł" w poślizg na dużym głazie, lecz to już nie było groźne. Było zaufanie do tego buta i już jego znajomość.....
Bardzo dużo czasu się straciło na tej asekuracji na "krawędzi" jeśli mogę to tak nazwać. Dużo czasu straciło się na pierwszym podejściu gdzie doświadczyłem przelatującego małego kamienia obok w porę się odsuwając w bok, tak jak zawodnicy, którzy byli przede mną i krzyczeli - informowali.
Zdąrzyłem na czas w punkcie kontrolnym w Mandarfen, w tym samym miejscu, z którego startowalismy. Przyznam szczerze, że byłem zmęczony tą sytuacją w górze a z jedną z zawodniczek wyprzedzaliśmy się co chwilę.
Czekał mnie teraz czterokilometrowy odcinek, cały czas, szlaku prowadzącego do góry. Nie był to jednak szlak ten sam, którego pamiętam sprzed 2 lat. Wtedy było to trudniejsze a odcinek pierwszy(od startu do Mandarfen) był lżejszy.
Ten odcinek ( ku górze teraz ) był chyba ostrzejszy i potem złagodniał, lecz na poczatku już dał znać troszeczkę o sobie. Co chwilę było mi, albo za ciepło, albo za zimno. Przebywając pomiędzy drzewami, ściągałem kurtkę a gdy byłem na otwartej przestrzeni, kurtkę ubierałem. Rozpoczęła się troszeczkę gonitwa czasu. Miałem już chyba rozlegulowaną termikę organizmu. Doskonale wiedziałem, że za chwilę, za wzniesieniem będzie kolejny punkt na tej trasie, by uzupełnić bukłak wodą, napić się ciepłej herbaty czy też skosztować małych kawałków czegokolwiek.
Nie przechodziła nawet bułka znajdująca się na punkcie w postaci małych kawałków przez gardło ale krakersy "zjednały" się z przełykiem tak samo jak orzeszki ziemne - cudo w ustach. Skorzystawszy z toalety, do której jednak chyba nie powinienem wchodzić by nie poczuć ciepła, i wyregulowaniu jednak troszeczkę oddechu, ruszyłem ku widokowi małego jeziorka, które doskonale też pamiętałem z poprzednej swojej edycji w tych zawodach.
Biegłem już bez używania kijów na podejściach (zamontowane w plecaku). Jeszcze, zza dużego kamienia, zaskoczył mnie człowiek, który wykonywał pamiątkowe zdjęcia, co na chwilę poprawiło mi chumor. Wychodziło bardzo pewnie słońce zza góry a gdy znalazłem się o może 50m wyżej, dawało się ono we znaki. Nie czekając na nic, założyłem swoją "saharkę" oraz pościągałem z siebie wszystko zbędne (kurtka), by odświerzyć ciało w górnych partiach ciepłem słonecznym.
Czułem się wykończony. Biegłem wolnym i stałym tempem, lecz czułem, że nie zdążę na czas. O tym właśnie uświadomił mnie inny zawodnik z tego samego dystansu (P105) - cut off time. Godzina na zegarku uświadomiła mnie, że musiałbym bardzo szybko biec przez ten 16-kilometrowy odcinek. Po kalkulacji swoich sił i zażywaniu, na przemnian, Litorsalu z Magnezem, wspomagając się również wodą górską - ponieważ własna już się skończyła - asekurowaliśmy się nazwajem z zawodnikiem w postaci ciągłego sprawdzania się nawzajem na tym odcinku czy poruszamy się do przodu. Zrobiłem sobie dwie chwilowe przerwy na dwóch drewnianych mostkach. Zmoczenie "saharki" w strumieniu mocno pomagało. Dłuższa chwila przerwy podniosła mocno organizm.
W oddali widziałem, chyba już pamiętając z poprzedniego mojego tutaj startu, znajomy budynek w bardzo oddalonym, na wzniesieniu, punkcie w górach. Wiedziałem więc gdy budynek ten ujrzałem, ile jeszcze przede mną. Przypominał mi się również jeszcze dodatkowy odcinek górski z prętami w skale, który mnie czeka. Gdy już byłem przekonany, że ten odcinek jest, połknąłem z trzy galaretki Aptany, by podnieść już i tak zmęczony organizm.
Odcięcie.
Walczyłem z sobą, ze słońcem, ze zmęczeniem emocjonalnym, ale co chwilę o krok do przodu. W pewnych momentach, raz powoli biegnąc, raz idąc, chwiałem się i asekurowałem się kijami. Już wiedziałem, że nie zdąrzę na czas. Popłynęły łzy...
Wtedy to wszystkie złe myśli, gdy organizm się poddał, przyszedł kolejny pokład energii. Poczułem się jakbym przeszedł jakąś bramkę wytrwałości. Odsunąłem szybko negatywne myśli i motywowałem się czymkolwiek - przykładowo udzieleniem dwukrotnie pomocy w górze. Zastanawiałem się jak mogę się jeszcze bardziej zmotywował i znalazłem receptę na to, ale pozostawię to dla siebie. Nigdy się nie przewidzi zachowania psychiki, jak może się ona podnieść. Wystarczy ją doprowadzić do stanu mocno już graniczącego aczkolwiek nie było to moim celem. To była jak walka, być albo nie być, ponieważ wiedziałem, że i tak muszę wykrzesać siły by zejść z gór. Ach te góry....
Zbiegłwszy przekroczyłem metalowy, wąski most a tuż za nim zawodniczka opierała się o duży głaz z zaschniętą już krwią na kolanie. Miałem jeszcze "materiały pierwszej pomocy" przy sobie, ale okazały się one zbyteczne. Ktoś chciał sobie skrócić trasę, ale zauważając mnie ciągnącego jeszcze po trasie, lekko, kilkanaście kroków do góry by potem, według trasy, zbiec, poszedł za mną.
Żadne żele nie pomagały. Jedyną dobrą robotę robiły batoniki, ale jakie - pozostawię dla siebie.
Każde wzniesienie wymagało ode mnie już wykrzesania najniższych pokładów energii i mimo takiego obciążenia już, jeszcze ta siła się znajdowała. Wspominana przed chwilą zawodniczka dopytywała o możliwy transport helikopterem, ale proponowałem by zapytała tutejszych "wspinaczy górskich", którzy siedzieli przy stole drewnianym. Widać było już, że jest już u kresu.
To tutaj w poprzedniej edycji był punkt z czymś na ząb tuż przed kolejnym przekroczeniem linii w Mandarfen. W tym roku nie było tutaj nic. Trzeba było zebrać się i zbiegiwać kilkoma stronymi odcinkami a potem czekał jeszcze ośmiokilometrowy zawijany odcinek drogi szutrowej, gdzie słońce "dopiekało". Biegłem..
Przebiegłem kolejny punkt z nawadnianiem i smakołykami, który się pojawił. Zostawiłem go za sobą w nadziei jeszcze, nie wiem w jaki sposób, że znajdę się może w granicach czasu tego odcinka.
Będąc drugi raz w Mandarfen, niestety nie pozwolono mi kontynuować dalej zawodów z uwagi właśnie na czas i złożyłem "broń" oddając numer startowy. To tutaj w poprzedniej edycji, kupowałem na szybko czołówkę, by organizator pozwolił mi kontynuować bieg dalej ponieważ moja czołówka "padła" wtedy.
Niczego nie żałowałem, ale lekki niedosyt zostaje.
Reasumując, zastanawiam się czasem...
- skąd miałem taką siłę w rękach wtedy. Jak schować strach do kieszeni - nie mam pojęcia co mną kierowało, że bezwarunkowo ruszyłem w pomoc,
- czasem zastanawiam się czy jednak UTMB nie było prostsze czy może jednak limity czasowe tutaj zmuszają jednak do jeszcze "szybszego" przebierania nogami niż nimi przebierałem,
- wyciągając jednak pozytywy z tego czasu, poznałem swoją siłę spokoju a wytrwałość wzbiła się jeszcze wyżej.
Inne lekko exstremalne sytuacje podczas wyprawy.
Wróciłem na szczęście cały do domu ale podczas drogi napotkałem na dwóch "wariatów"
drogowych:
- jeden w tamtą stronę - kierowca jadąc autem sportowym podczas deszczu na jednym z czeskich zakrętów, nie zapanował nad swoją maszyną i wpadł w poślizg obracając się dwa razy - o mały włos nie uderzyłby we mnie. Przyhamowałem w porę i jeszcze się cofałem by sprawdzić czy wszystko z nim w porządku ale kierowca odjechał.
- drugi, w drodze powrotnej w okolicach Liberca (po około 500km drogi powrotnej ciągłej za mną). W nocy auto ciężarowe ścinało sobie zakręt z góry zjeżdżając. Lekko zmęczony jednak odbiłem w prawo szybko na zakręcie, ale udało mi się zapanować nad sytuacją pomimo zmęczenia zawodami i nie zjechalem w dół.
Nie ukończyłem tego biegu, ze względu na te extremalne sytuację (lodowiec i pomocna dłoń w górach), które mocno mnie wykończyły. Życie było wtedy ważniejsze niż pobiec dalej.
W drodze powrotnej jeszcze powspinałem się po boku góry, który prowadził do dużego, jednego z wielu wodospadów, których tutaj jest wiele.
Do Salomon Pitz Alpine Glacier Trail P105 chce wrócić ale tam trzeba trenować - w tamtych górach - ja nie odpuszczam.
Komentarze
Prześlij komentarz