TDS 2023 - Łatwo się może i zapisać ale trudniej ukończyć

 


W pełni potwierdze te słowa po edycji , którą ukończyłem (2023). Ta trasa była bardzo techniczna. Nie pamiętam już wszystkiego albo po prostu nie chce opisywać wszystkiego. Wiele było momentów kiedy były kryzysy i to kryzysy zimna. Zacinający w twarz deszcz a trzeba pod niego biec lub jak kto woli iść. Iść - no to w twarz wiadomo cały czas leje. Biegniesz - no to wiadomo szybciej ucieka się spod deszczu ale trzeba pokonać i deszcz i wiatr. Taki odcinek pamiętam. Były jeszcze moment kiedy rękawice miałem już prawie totalnie przemoczone i próbowałem , używając wentylatorów w punkcie, by osuszać je a za długo nie chciałem przesiadywać bo organizm wyziębiwał się. Wolałem je ubrać jakie są i biec. Pamiętam taki slalom do góry , który też był w deszczu.Zszedłem wtedy do baru, który był na linii biegu i napiłem się gorącej herbaty. Mijali nas wtedy ludzie z PTL-a. Inni brali cole i coś jeszcze. Pamiętam odcinek kiedy wchodziło się po błocie do góry w śnieg. Na wysokości gdzie śnieg był dookoła było jakoś cieplej ale wiadomo , dookoła biel. Pamiętam odcinek kiedy biegło się na wysokości i nic nie było widać tylko wielkie białe krople przed sobą - mowa o światle czołówki. Pamiętam wczesnej jak zbiegiwało się bardzo, bardzo długim odcinkiem, długo w dół , zakręt, potem znów długo w dół a po prawej stronie była taka bardzo duża wielka góra - nie Mont Blanc - ale robiła ogromne wrażenie.Ten zbieg był ta wykańczający, że ja chwilami szedłem i musiałem, po prostu musiałem skorzystać z żelu. a nie było ciepło. Wypartywaliśmy wtedy wstążeczek. Pamiętam długi zbieg. Ponoc kilka kilometrów i punkt a to kilka kilometrów okazało się, że zamieniło się chyba w 20 kilometrów. Był wtedy taki długi odcinek po lesie gdzie były ostre zakręty i wysoko wystające korzenie. Tam właśnie doszłoby do .....no lepiej tego nie pisze. Tak wyprzedzałem , albo tajki, albo chinki, albo japonki. Mówiłem sobie wtedy, gdzie ten k...a punkt gdzie? Widać było w oddali światła miejscowości ale jak to w górach widać to widać. Jak byłem na szczycie ostatniej góry, którą się pokonuje na mapce ( slalom do góry - rozmawiałem po angielsku z jednym zawodnikiem i dopytywałem jak to wygląda. Próbował mi to wytłumaczyć gdy chwilke szliśmy, ale powiedział,że no takie jakieś niegroźne). Mówił, że są przed nami dwie jeszcze wzniesienia. Jedno takie niezbyt duże a drugie większe - no taki slalom i potem już Chamonix. Cisnąłem ile wlezie na to pierwsze żeby mieć już za sobą. Gdy byłem na górze tego pierwszego pomyślałem sobie -to było to? Potem wdrapywałem się na to drugie. Na górze czekał namiot z czytnikiem numerów. Pomyślałem sobie - uśmiech - jeeeest. Powiedziano mi - teraz do chamonix jakieś 10 kilometrów. Był już tylko zbieg.Jedno co mnie zaskoczyło to przejście wiszącym mostem nad wodospadem. Zatrzymałem się 2 metry na moście.Cofnąłem się. O kurwa. Tylko nie to. Ja pierdole. Nieeeee. Wziąłem kijki w ręce i powiedziałem do siebie - tylko nie patrz w dół - takim łagodnym głosem- bo to będzie koniec. Wszedłem spokojnym krokiem na most. Widziałem most, w oddali drugi koniec mostu, sznury a raczej to za co mogę złapać się - poręcz, której nie ufałem. Mówiłem do siebie - tylko spokojnie. Byłem skupiony cały czas na jednym punkcie - koniec mostu. Nie patrzyłem w dół choć słyszałem wodę jak spada. Czuć było chłód wody. Lekko widziałem a raczej nie dało się nie zauważyć pary wodnej , która unosiła się w powietrzu. Most zaczął się chwiać bo wbiegli na niego inni za mną. Patrzyłem przed siebie. Jeszcze troche. Już chcialem wskoczyć na twardy grunt. Jeszcze troche, troszeczke. Starałem się trzymać poziom czyli równo do przodu.Jedną prędkością choć jak widziałem most przed sobą i lekko chwiejące się w powietrzu poręcze...... Kładka się bujała. Co zrobie - ide. Jak wspoczyłem na twardy grunt za mostem , dostałem takiej siły żeby biec po trasie do góry, że żaden żel nie był mi potrzebny. Jak najdalej od tego mostu. Chyba się za mną kurzyło. Pamiętam jak idąc kawałek , już w Chamonix, ludzie gwizdali, klaskali, mówili good job. Starałem się trzymać powage ale tak cię wygwiżdżą jako brawa, że łzy same poleciały po policzkach i nie zatrzymasz tego, te gwizdy przełamią wszystko i się uśmiechnąłem przez łzy. Cały ból minie, całe zmęczenie a jak ci słoneczko przyświeci to z tymi łzami idziesz do mety po szczęście, by ją przekroczyć. Już nic nie ważne co za mną było. Nie chciało mi się cisnąć by sekundę szybciej przekroczyć metę niż zawodnik, który kilka kroków przede mną idzie. Nie mialem siły już wtedy na nic. Jedno co jeszcze było dla mnie trudne to noc w namiocie na polu namiotowym. Burza- leje,Pioruny biją a ja wciśnięty jak mogę w ziemie,koc,  śpiwór. Myślałem ile wytrzyma namiot i starałem się zasnąć. Nie mogłem, bo się bałem. Błyskało się, może nie jakoś intensywnie ale to wszystko było takie głośne. Czułem się w tym namiocie totalnie nagi. Jak pierdolnie we mnie to koniec. Myślałem ile namiot wytrzyma. Czy wytrzyma. To był pierwszy mój raz w namiocie podczas burzy i wtedy powiedziałem sobie - nigdy więcej. Powiedziałem sobie - nigdy więcej pod namiotem. Chciałem spierniczać do samochodu i przespać noc w aucie ale był za daleko na parkingu. Gdy wstałem , pierwsze co, sprawdziłem czy namiot nie przecieka. Nie mogłem już dłużej mieszkać na polu namiotowym więc zaparkowałem na duzym otwartym parkingu gdzie było kilkanaście kamperów. Spałem w samochodzie. Spodobało mi się takie zycie a gdy akumulator się rozładował poszedłem do jednego z kamperów i poprosiłem o pomoc.Jeden z gospodarzy pomógł mi też w zreperowaniu części bagażnika rowerowego, którego miałem. Pojechałem później w stronę Lionu, Barcelony i w strone portu - na wyspy na WAA3600 taki był plan.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polityka prywatności

Podzielenie się pewną myślą w programowaniu

Trzykrotnie zdobyty szczyt ślężański w towarzystwie mocnej mgły oraz niedzielne złamanie kataru