Błoto, deszcz, trzeszczące łańcuchy i rozwalone opony na przykładzie Duathlon Crossowy w Jelczu-Laskowice
Godzina dziesiąta z hakiem. Rower a'la górski, którego kiedyś otrzymałem od znajomego, w którego lekko zainwestowałem (łańcuch, wielotryb, przesmarowane wszystkie łożyska i tryby oraz regulacja bardzo skrupulatna wszystkiego) miał teraz chrzest. Był moim teraz rowerem crosowym.
Już wczesnym rankiem, koło dziewiątej, wystartowały inne krótsze dystanse - dla dzieci.
Były podzielone wiekowo. Dzieci od pięciu do sześciu lat stanęły przed wyzwaniem przebiegnięcia 100m, a wyzwaniem starszych (7 i 8 lat) były dwie pętle (każda licząca 100m). Była jeszcze jedna grupa 'małych twardzieli' (9 lat i wyżej), którzy stanęli do, aż, trzech pętki (każda również po 100m).
Trzeba podkreślić, że rankiem pogoda nie rozpieszczała. Brak słońca, chmury nie motywowały. Rodzice natomiast głośno motywowali swoje pociechy.
Startami młodszych, koordynacją, zajmował się Jacek Załubski.
Po tych, zapewne, wymagających dystansach 'młodszych', przyszedł czas na start 'Duathlon Crossowy Jelcz-Laskowice' zaplanowany na godzinę 10:30.
Opiewał on o przebiegnięcie, dookoła, Pierwszego Stawu Jelczańskiego czterokrotnie. Potem trzeba było zmierzyć się z rowerową trasą o charakterze crossowym, a 'wisienką' zawodów było jeszcze obiegnięcie tego samego stawu, dwukrotnie.
Początkowo aura była znośna (bezdeszczowo, brak również słońca).
Tuż przed częścią rowerową - Fotografia Sportowa Tomasz Pawlicki
Po pierwszej pętli oddechy wyregulowały się. Jedni 'poszli' jak torpeda do przodu, inni swoim wypracowanym tempem biegli wszystkie cztery okrążenia. Czy ktoś 'wymiękł'? - raczej nie.
Zawodników/zawodniczek było wielu.
Rowery, w pełni przygotowane w strefie zmian, prawdopodobnie, nawet nie wiedziały z czym będą się mierzyć, by dowieźć zawodnika do strefy zmian.
Wstępnie normalna droga leśna, bardzo turystyczna, po pokonaniu ostrego zakrętu w prawo, a właściwie już wcześniej, zmieniła swój charakter na bardziej agresywny. Delikatny podjazd wzbogacony o już wystające korzenie oraz, za podjazdem, kolejny skręt, tym razem w lewo, nie należał do prostych z uwagi na bardzo mokrą nawierzchnie błotnistą.
Niektórzy omijali występujące na trasie kałuże. Nie wiem jak inni, ale nie zamierzałem ich omijać. Każdy miał swoją strategię. Przejeżdżałem przez kałuże ze świadomością, że pod mocno zabrudzoną wodą może być wszystko.
Istotne było trzymać tempo i dogonić inny rower przed sobą. Trasa była zmienna. Od odcinków mocno niesprzyjających (korzenie, kałuże, ześlizgiwające się przednie i tylne koła, uderzenia mokrych liści o kask) po odcinki nierównej, niesłużącej szybkiej jeździe na rowerze (bardzo dużo ubytków w nawierzchni zakrytych wodą oraz wystających kawałków, ku górze, betonu przez wypchanie poprzez znajdujące się pod nim korzenie) trasy z betonu.
Nie było sposobu, by rozwinąć prędkość chyba większą niż 20~30 km/h, aczkolwiek mocno 'napierałem' i nie odpuszczałem. Trzeba było mocno trzymać kierownicę przejeżdżawszy przez most znajdujący się na początku i końcu pierwszej pętli rowerowej.
Zdarzyło się wchodzić wielokrotnie w poślizg na zakrętach. Mimo tego, koła cały czas kręciły się do przodu i na żadnym z zakrętów nie straciłem na prędkości ani nie było upadku. Rower, który nigdy prawdopodobnie nie służył jako crossowy, sprawdzał się doskonale.
Zdarzyło się wyprzedzić dwóch zawodników, którzy, niestety, z oponą już bez powietrza bądź oponą już schodzącą z felgi, starali się dojechać bądź dobiec z rowerem do strefy zmian.
Dodatkowo, po przejechaniu przeze mnie pierwszej pętli rowerowej, zaczął padać deszcz.
Niczego przy sobie nie miałem w formie żeli energetycznych, a wciąż motywowałem ludzi, których, albo wyprzedzałem, albo wyprzedzali mnie. Motywacja występowała również na okrążeniach biegowych przed częścią rowerową.
Była chwila gdy jechaliśmy z jednym zawodnikiem jeden za drugim. Niestety zawodnik zjechał na prawą strone drogi leśnej, gdy już chciałem go wyprzedzać niesprzyjającym odcinkiem właśnie prawej strony, który to obfitował w kałuże i małe, leżące, gałęzie. Poszedłem do przodu mimo tego, że to był podjazd - bardzo grząski.
Uspokajałem organizm wiedząc, że dojeżdżam do strefy zmian co już wypraktykowałem podczas uczestniczenia w zawodach triathlonowych górskich 'Triminator Radków 1/2 Ironman' (relacja niebawem).
Zwyczajnie oparłszy rower i zrzucając kask, połknąłem łyk wody. Dwa okrążenia jeszcze przede mną...
Pierwsze z nich podjąłem w zwolnionym tempie, a zawodnika, który wyprzedzał mnie, jeszcze 'nakręcałem'. Druga pętla to znów wysyłane słowa wsparcia do zawodniczki, która walczyła do końca. Cały czas równe tempo. Najtrudniej było na podbiegu piaszczystym, choć już wiedziałem jak tlenowo z nim sobie poradzić (doświadczenie podczas wieczornych podbiegów podczas pływania w stawie i z już dużego dośwadczenia w ultra biegach). Motywacja innych do samego więc końca i, czy nazwać to, walka z sobą do końca? Walką nie można tego nazwać. Raczej było to kilka godzin spędzonych w doskonałej atmosferze sportowej, pomimo deszczu.
Czy coś wygrałem, jeśli mam sfinalizować ten czas z perspektywy zawodnika, który wiadomo, marzy zawsze o podium?
Wygrałem siebie. Wygrałem tym, że mimo swojego włożonego wysiłku w zawody, by dać innym możliwość konkurowania, udało mi się motywować innych na trasie nawet w momentach gdy byłem wyprzedzany i również kiedy sam wyprzedzałem. Motywacja, dobre, odpowiednie słowo, czyni cuda.
Teraz pora na dogłębną konserwację roweru i innego sprzętu, by służył dobrze dalej, ponieważ zbliżają się następne wymagające zawody. 'Dualthlon Crossowy Jelcz-Laskowice', był dla mnie wymagającym treningiem, a dla innych był pewnie czasem kiedy pokonali, na swój sposób, swoje granice.
Wielkie, jakże "ciasteczkowe", trofea należą się najmłodszym twardzielom/twardzielkom, którzy również zasługują, każdy z osobna, na słowo - congratulation.
Komentarze
Prześlij komentarz