Czas iść na "Dzień Sądu" ...
Była 9:17. Głęboki oddech. Idę, jeszcze nie wiem co mnie czeka….
Delikatniutki stres? Nie, ale pojawia się stan bezsilności, bezbronności
porównywalny do stanu bezbronnego dziecka. Jak to będzie……
Sędzia pokazał ręką gdzie mam się udać – na koniec kolejki, z której już
wchodzili do zimnej wody. Położono mi na ramieniu ręke i usłyszałem –
77, a po chwili usłyszałem 78 ale dłoń była już na kimś innym.
Przez chwile miałem mały problem z zaklimatyzowaniem się w tej wodzie.
Jeden o drugiego… nie ma jak się „ustawić” w wodzie. Woda jednak zimna –
chce już płynąć, ale uspokajam swoje emocje, choć lekko ściska w
płucach.
Opanowanie emocji i szybki start i bezlitośnie...
Spokój...
Opanowanie swoich emocji...
Jeszcze coś sędzia pogwizduje i krzyczy. Odpłynąłem do tyłu by nie być w
tłumie…. 4,3….znów głośny dźwięk gwizdka i równocześnie ze
wszystkimi….. ręce poszły w ruch do kraula.
Bardzo szybko zostałem zweryfikowany w wodzie. Po przepłynięciu połowy
pierwszego z trzech mnie czekających prawdopodobnie okrążeń (mam cichą
nadzieje, że trzy okrążenia to blef), w miarę trzymałem się w środku
ekipy – tak, jeszcze w środku :). Poczułem uderzenie ręką w bok. Staram
się płynąć ale jak, jeśli ktoś we mnie wpływa znów teraz z prawej
strony. Chyba kogoś uderzyłem właśnie nogą. Nie chciałem 🙁 . Inni
„dorzucają do pieca” z każdej strony. Widzę, że nie ma co się cackać.
Chrzanić delikatność. Zaczynam też w takim razie ostro...
Ręka poszła w przód. Zachaczyłem właśnie o czyjąś kostke. Do przodu bezlitośnie….
Tak właśnie zaczynają się, przeglądając po czterech dniach od mojego
szczęśliwego finishu ranking zawodów triathlonowych w górach, które są w
top 10 na drugim miejscu, zawody triathlonowe pod nazwą „Triminator
Radków 1/2 Ironman”. Zdziwienie mnie bierze kiedy widzę „Hardą Sukę” na
miejscu trzecim dopiero. Dla jasności „Harda Suka” to podobno
najtrudniejszy triathlon na świecie organizowany w naszych oraz
słowackich, Tatrach. Sądzę jednak, że ta strona musi być chyba jednak
strasznie może nie aktualna, bo troszeczke wierzyć mi się w to nie chce.
....powracając do mojej sytuacji w zalewie radkowskim....
Zdąrzyłem się już nałykać wody. Nie umyłem się od momentu kiedy wstałem. Już się wykąpałem (uśmiech)…..
…i to w zimnej wodzie. Dopływając prawie za połowę tej pętli w
wodzie, obserwuje czołówke w nadziei jednak, że to jest tylko jedna
pętla.
Planowanie, na szybko strategi, inne rozkładanie sił w żywiole jakim jest woda...
Moja nadzieja została właśnie zdewastowana. Czołówka płynie kolejną
pętle. Trzeba rozłożyć siły. Nie ma co się spieszyć. Zmieniam taktykę,
której kompletnie nie mam.Ona się dopiero rodzi. Płynę żabką mimo tego,
że jestem czwarty od końca. Ten styl daje mi bardzo dużą kontrole swojej
energii. Ci, którzy płyną obok kraulem nie potrafią mnie wyprzedzić.
Nie odpuszczam.
Ruchy stają się pewniejsze, mocniejsze, dłuższe. Oddech głęboki,
spokojny, długi pomimo temperatury wody, która okazywała się „przyjazna”
gdy się jej przy brzegu dotykało….odsuwam od siebie myśl, że woda jest
zimna….myślę o czymś pozytywniejszym.
Jestem na drugiej pętli i, jeszcze, czołówka za mną – ale oni zaraz będą
kończyć a ja. Staram się chwile odpocząć przechodząc do kraula.
Przecież kraul nie służy do odpoczywania. Zasuwam mimo tego, że ten styl
niezbyt mi pasuje, ale organizm domagał się małej zmiany. Zimna woda
miażdzy mi, swoją lodowatością, policzki. Oczy zaczynają mocno
twardnieć. Płynę, nie odpuszczam. Idzie coraz lepiej, ale jestem nie
przyzwyczajony. Powoli, powrót znów do żabki.Tuż przed pierwszym
zakrętem w wodzie, z trzech, na petli, wyprzedza mnie w oddali po mojej
lewej i w bezpieczny sposób czołówka. Robią to bardzo umiejętnie,
swobodnie. Też się tak chce nauczyć :(
Ci, którzy byli za mną wciąż nie potrafią do mnie dopłynąć (chodzi o tę
dwójke). Gdy dochodzi do mnie myśl, że najwyżej będe ostatni, psychika
się wnet sama podnosi. Ona się nie poddaje. Ona czeka na swój ruch.
Ruchy są jeszcze mocniejsze, pewniejsze. Większy spokój i pewność. Takim
sposobem „pcham” te pętle żabką, połowe kolejnej pętli, oraz ostatnią
pętle. Gdy jestem w połowie trzeciej pętli, doganiają mnie „ci z tyłu”.
Zmieniam na chwile styl – kraul. Woda znów schładza mi policzki w
ułamkach sekund, ale już wiedziałem co poczuje.
Oszlifowanie i dostosowanie się do ciężkich warunków...
Muszę zejść niżej by kraul miał sens. Wchodze całą głową pod wodę-
trzeba. Takie są te zawody. Popłynąłem jak torpeda do przodu. Płynę bez
okularów – nie nawidzę ich. Pod wodą nie widzę nic. Nawiguje się tylko
chwilowym obrazem jaki widzę gdy nabieram powietrza. Odstawiłem
zawodników. Idzie mi to teraz o wiele lepiej. „Targam” przełożeniem rąk i
nie odpuszczam. Temperatura wody i już długie przebywanie w niej, robią
z płucami i łydkami swoje. Zaczynam czuć skurcze. Pojawiają się tylko
na chwile ale skutecznie hamują one ruch nóg.
Zostałem oszlifowany.
Kraul dalej. Oddech mam spokojny ciąż i wciąż jest wyregulowany.
Wszystko się ustabilizowało. Mógłbym teraz stąd nie wychodzić, ale coś
mi mówi żeby się nie spalać za szybko. Zmieniam więc znów sposób na
‚szybką’ żabkę (uśmiech). Jeden z zawodników, wyprzedzając mnie, wchodzi
mi w linie na zakręcie. Już się nauczyłem działać tutaj, co do
niektórych, bez skrupułów. Płynę i zachaczam go dłonią, ale nie robię
tego specjalnie – no taka chyba jest żabka. Zawodnik jest jakby lekko
wzbużony i lekko odpuszcza. Odsunął się bardziej w lewo. Znów utrzymuje
swoje tempo. Wciąż płyniemy szybką żabką – ja i zawodnik przede mną.
Wiem, że za chwile trzeba będzie się przygotować do wyjścia z wody więc
niczego nie zmieniam. „Ciągnę” żabką do końca. Bardzo dużo energii
magazynuje. Zawodnicy z tyłu wciąż starają się mnie wyprzedzić kraulem,
ale nie wychodzi im to wciąż. Do końca, do końca…pętli.
Utrzymywanie standardu, który działa w nowych, nieznanych warunkach...
Twardo utrzymuje pozycje. Widzę, że zawodnicy odpuszczają a ja dopływam
do zawodnika, którego miałem przed sobą. Dociskam jeszcze bardziej.
Wiem, że za chwile będę wychodził z tej wody więc uspokajam ruchy.
Jestem chyba wciąż czwarty na wyjściu. Pominę już to, że łapały mnie
mocne skurcze w łydkach. Jakoś sobie z nimi poradziłem. Znalazłem szybki
i skuteczny sposób.
Tętno mam takie, że mógłbym zasuwać z 80km/h na rowerze. Mocno się
uspokajam. Powoli biegnąc do strefy rozsuwam linką zamek na plecach i
zsuwam lewy już rękaw pianki. Przy kuwecie i rowerze udaje mi się w
kilku ruchach zsunąć szybko całkowicie piankę.
– kurwa mać, pierdolone sznurówki – nie rozwiązałem dobrze trampek gdy
je odkładałem. Mam za swoje ale spokój robi swoje. Gacie na rower już
mam na sobie. Skarpety założone.
W międzyczasie gdy próbuje wcisnąć nogi do butów, wkładam kask i
zaciskam zacisk pod kaskiem. Jeden but założony. Wszystko jest
zsynchronizowane. Zakladam jeszcze pas/nerke z batonikami, żelami na
biodra i rower w dłoń.
Pierwsze "piekło wody" już za mną. Kolej na następne...
- nie, nie, dopiero za strefą, na asfalcie
... upomniała mnie jedna z osób w żółtych kamizelkach...
Zeskoczyłem z roweru.
- dobrze.....
Kolejna osoba wskazała linie, czerwoną choragiewka. Tutaj, mijając te
linie mogłem, w końcu, legalnie, wskoczyć na rower, ale czy to cieszyło
skoro już mocno do góry!!
Czułem na sobie jeszcze ten chłód wody. Dociskam pedałami ile mogę. Na
pierwszym zjeździe, manetkami, od razu przeszedłem na wysoki przedni
tryb a tył zaraz sie doreguluje.
Założona prawa rękawica pozwalała
swobodnie, pewnie, trzymać kierownice i operować manetką tylniej
przeżutki. Od razu na podjeździe, który to się właśnie zaczynał (ten
ponoć 10-cio kilometrowy), ‚wzbogaciłem’ żołądek o żel.
Poznawanie 10 kilometrowego podjazdu...
Nie mogę narzekać na to nachylenie. Jeszcze go tak nie odczuwam.
Wyprzedziłem jednego, drugiego i jakoś mi nie ciężko. Podjeżdżam do
góry. Po pokonaniu kilku zakrętów i orientacyjnie chyba sześciu
kilometrów, jestem pełen nadziei, że dojeżdżam do punktu nawrotki. To
jednak szybko sie nie dzieje. Jeszcze, czuje, że żel działa, jednak
jeśli tak dalej będzie, będe musiał połknąć drugi.
Teraz, nogi czują już lekką ulge. Jest bardziej poziomo. Coś czuje, że
zaraz bedzie nawrotka. Niby powinienem się cieszyć zjazdem, kóry mnie
czeka, ale pierwszy raz będe zjeżdżał taki odcinek drogi – odcinek mocno
techniczny.
Poczatkowo było dobrze. Prędkości nabierało sie trochę później. Trzeba
było też jednak umiejętnie wchodzić w zakrety – na jednym prawie by mnie
wyrzuciło – wsparłem się nogą wysuwając ją mocno. Na ostatniej prostej,
wyjeżdżając z lasu, prędkość dochodzi do… no trzeba jeszcze bardziej
użyć małych zębatek tylnych – dobrze się sprawdzają 🙂 tylko kierownice
trzeba trzymać mocno….
Dojeżdżam do kolejnej nawrotki a z niej zakręt w prawo po przysłowiowych 500 metrach i......
…. nieprzewidziany ostry podjazd. On nie był długi ale potrafił tak
wyhamować prędkość, że trzeba było szybko, mocno „naciskać” nogą. Nie
było nawet czasu na zmianę przerzutki

Odczułem to, fakt. Dojechałem już na lekkich oparach, jak sie okazało, do ostatniej nawrotki.
No to mamy teraz powtórke z rozrywki...

Druga petla się zaczęła...
Powrótka z zabawy...
Na
niej nie było już tak kolorowo. Duży tryb przedni zostal zwolniony ze
swojej pracy w 3/4 podjazdu. Zastanawialem sie jak można tak zasuwać na
zakretach, zjeżdzając. Czy może jednak ja to źle robie.
Dojechawszy do nawrotki, odczułem już lekko ten podjazd
Wiedząc
co mnie czeka na zjeździe, już inaczej siły rozkładałem. Jeszcze
zdarzało mi się używać lekko hamulców na tych bardziej ostrych zakrętach
ale i jeszcze nie wiedziałem jak nie tracić na prędkości- czas i sytuacje
mnie nauczą
Już
poznawałem odcinek na zjeździe, gdzie znów najmniejszy tylni tryb trzeba
użyć - z 50 km/h na pewno. Na rowerze jest to odczuwalne a i tak Cie ktoś
wyprzedzi

Co zjeść by mieć taką "pare w nogach"?
Już
wiedziałem, że tu, zaraz, znów bardzo krótki ale mocny podjazd, znów
mnie zweryfikuje. On już nie był problematyczny, ale problematyczna
okazała się mała ilość płynu w bidonie a pętle........jeszcze dwie.
Jak to przeżyć i ukończyć drugą część...
Znów
nie ma co czekać. Pas na biodrach pomniejszył sie o kolejny batonik i
żel. Bardzo oszczednie podchodze do bidona, w którym coraz mniej mam
wody.
Ten
podjazd już nie był taki łatwy. Całość na wolnobiegu. Walczyłem tutaj z
bardzo mocnym bólem w pasie. Ból promieniował po całej prawej stronie
biodra, brzucha, klatki piersiowej i, szczerze powiedziawszy, za cholere
nie wiedziałem jak sobie z tym kryzysem poradzić.
Mimo tego
naciskłem na pedał i mimo tego ból nie odpuszczał - nasilał się. W połowie podjazdu zastanawiłem sie nad chwilowym
zejściem z roweru - bardzo intensywny ból. Co mam zrobic? - pytałem
siebie. Jak tak dalej bedzie, odpadne.
Zwolniłem, ale to nie pomagało....
Boliiii.!!!!!
Okazało się, że poluzowanie mocowania nerki na pasie było rozwiązaniem na wystepujący ból aczkolwiek nadal występował problem małej ilości wody w bidonie.
Ból ustępował, ale ja już wiele straciłem - i energii i pozycje też.
Jedyne co mnie motywowało to fakt, że za chwile, no może nie aż tak za chwilę, będzie nawrotka do zjazdu a i coś mi mówiło - działaj.
Już
nauczyłem się wchodzić w zakręty nie tracąc na prędkości. Ba -
rozwijałem, wychodząc z zakrętu, jeszcze wiekszą prędkość, jeszcze
częściej używałem najmniejszej zebatki tylnej.
Sił już nie mialem a jednak pedałowalem. Czy znów siła woli?
Znów siła woli...
Nie
stanowił problemu nawet ten bardzo krótki podjazd, bardzo odczuwalny.
Wypracowałem już na niego strategie. Jedyne co mnie martwiło to, jak na
wykończeniu dam radę z ostatnią pętlą na rowerze. Jeszcze
kilku zjeżdżało z góry i szczerze sam już chciałem być na ich miejscu,
ale niestety - byłem dopiero, chyba, w połowie podjazdu a zastanawiałem
się skąd wykrzesać siły by podjechać do końca.
Wody już
nie miałem. Batoniki jeszcze były. Żeli już zjadłem mase i mógłbym już
wybierać odpowiedni po kształcie opakowania dotykając go palcami. Było
mi już ciężko. Cały czas myślałem o nawrotce, tej, niestety, najpierw na
górze. Humor
mi się poprawił gdy widziałem jeszcze innych, pokonujących podjazd,
zawodników. Współczułem i widziałem u jednego na twarzy mocne zmęczenie
oraz odczytałem zazdrość.
Cóż miałem zrobić. Nie zatrzymam się
tak jak na ultra, dopytując co się dzieje choć mogłem.
Byłem już rozpędzony - mocno.
Zakręty już znałem. Czytałem ich
już trud z pewnych punktów na drodze, które mi utkwiły w pamięci.
Wprawdzie nie umiem się jeszcze kłaść jak kolarz na zakręcie (lekkie
jednak niebezpieczeństwo poturbowania się i też jeszcze nieznajomość
opon) ale z czasem.....
Szczęśliwie dojechawszy do końca pętli bardzo mnie cieszył fakt, że pozostał mi tylko odcinek biegowy.
Po "dwóch piekłach" nadszedł czas na znajomą zabawę...
Nie czułem zmęczenia przy przejściu z roweru na bieg. Zmieniając tylko buty i spodenki, sędzia zapytał
-Koniec?
Zdziwiło mnie to pytanie i odpowiadając ze zirytowaniem, bo nie spodziewałem się takiego pytania i uśmiechem na twarzy...
-Nie !?
.... doszedłem spokojnym krokiem do punktu z wodą, który był tuż poza strefą zmian...... ileż to kubków wypróżniłem

Czy izotonik nie powinien mieć innego smaku niż woda?
Nogi nie bolały jak za pierwszym moim razem w Jelczu, gdy schodziłem z
roweru w bieg. Tam wogóle nie mogłem biec i szedłem z 500 metrów. Tutaj jest
inaczej
Motywowałem
się. No teraz spokojnie. 24 kilometry i 3,5h z takim przewyższeniem to
już na spokojnie - mówie do siebie bazując na swoim górskim
doświadczeniu. Spokojnie można przejść i poluzowałem sobie
troche. Przypominały mi się te skały, te, chyba, mocne podejście. Czyż to nie
tutaj "targałem" ostro bez kijków podczas SuperMaraton Gór Stołowych? Tak.
Coś mi na pewnym odcinku ten czas się kurczył gdy sprawdzałem czas na
komórce a tabliczka z kilometrami trasy biegowej wcale nie pokazywała 24
km a prawie 30.
Nie wiedziałem, na którym kilometrze jestem. Nie
lubie zegarków biegowych. Wystarczy mi samoświadomość przebiegniętej drogi.
Na drugim punkcie z wodą (już nie mogłem się tego punktu doczekać

) chłopak z
biegigorskie.pl wspomniał, że to 7 kilometr. O nieeeeee. Myślałem, że jestem jednak dalej.
Pozostało więc, razem doszlismy do wniosku - 15 kilometrów.
Ta liczba jednak nie dawała mi spokoju, bo tablice wciąż pokazywały trase o długości 28 km. Z
tablic więc wynikałoby, że jest jeszcze, aż 21 km. Ta liczba jest bardzo
mała podczas ultra ale tutaj jakby pełniła inną rolę psychiczną.
Niby mało znaczy wiele... Wpadłem
w pewien trans jakiejś swojej prędkości jednostajnej i sie jej
trzymałem. Trzymałem to tempo również na podbiegach, ale na zbiegu już
bylo inne - szybsze

.
Mimo wystających korzeni i jak zawsze, dobrze znanego, nierównego,
kamienistego terenu (skąd ja to znam), czułem się na tym odcinku jak u
siebie
Nic
tylko tempo. Jeden z zawodników wspomniał, że pozostało 55 minut i nie
wiadomo ile kilometrów jeszcze do mety. Wyprzedził mnie ale wolałem trzymać swoje
tempo - tak mi podpowiadała intuicja, nie zrywać. Gdy dobiegłem do niespodziewanego punktu z wodą, krzyczałem z
daleka - 'woda'. Zdążyłem jeszcze dopytać o odległość do mety.
Liczba nie była duża ale gdy spoglądałem na komórke szybko, nie było do
śmiechu.
Tuż za lasem wybiegłem na otwartą
przestrzeń i biegłem "asfaltem" - ot taki odcinek biegu. Za zakrętem (w
prawo), pewna para jeszcze motywowała - 'jest moc,
ostatnie 2 km

'.
Wolontariuszka również motywowała i w biegu już podała kubek z
izotonikiem. Ja już jednak nie czułem czy to izotonik czy woda.
Nie
zatrzymałem się ani na chwile. Bez żadnym już sił. Jak napisałem na
wstępie, bez czasu na sięganie po żel, bo sekundy. Jak zmotywować
jeszcze tak zmęczony już organizm. Jak 'zmusić' ten 'silnik' zwany
psychiką, by nie blokował. On już cały czas mówił do mnie - nie dasz rady, nie teraz, może za rok.
Gdy usłyszałem w oddali muzykę i
spiker coś mówił, wiedziałem, że moja meta tego 'Triminator Radków 1/2
Ironman-a' już jest blisko a gdy zobaczyłem pamiętliwy zjazd rowerowy do
strefy zmian, swobodnie jeszcze przyspieszyłem.
Już będąc na mostku przed widoczną metą już się uśmiechnąłem - sam do siebie

.
Usłyszałem
jeszcze - 'i jeszcze para na ostatniej prostej'. I wiecie co, poszedłem
jak torpeda na tej właśnie ostatniej prostej.......
To wszystko nie możliwe. To już za mną. Uśmiech.
Bez
wyciskających treningów podszedłem do tych zawodów górskich a jedno co
mnie skusiło to wspominany, na jednym filmie, podobno bardzo ciężki
podjazd 10-kilometrowy i powiem, tak, 'chyba' jest ciężki

......?
Po zweryfikowaniu jeszcze świadomie terenu przy Warce bezalkoholowej odjechałem do domu.
Mam
tylko taki mały problem w domu, bo nie wiem gdzie umieścić pamiątkową
blaszkę, która dotarła Pocztą Polską z tych zawodów (całkiem po lewej
stronie na poniższym zdjęciu). Czy mam to umieścić obok bezcennej
blaszki z Vassaloped 2020 - 90km czy koło UTMB. Nie wiem. Jedno wiem, do
medali nie przywiązuje wagi takiej jak do przygotowań przed wyznaczonym
sobie celem i samego uczestniczenia w zawodach.
Blaszka,
fajnie, że jest, ale ona jest bardzo mało istotna dla mnie i może, jak
ich zresztą cały stos, leżeć w reklamówce z numerami startowymi. Do dziś
nie umiem znaleźć swojej granicy. Może kiedyś ją znajdę, bo chce
więcej....
Okazuje się, że takie współzawodnictwo daje mocno w kość a ja to po prostu dalej kocham.
Reasumując....
Bardzo polecam uczestniczenie w innym rodzaju sportów ale też na tym samym poziomie w jakim uczestniczy się zazwyczaj. Jeśli są to Twoje poziomy wysokie, polecam uczestniczenie w innych sportach również na wysokim poziomie.
Dla mnie część pierwsza czyli pływanie, była elementem, biorąc pod uwagę już nie letnią porę roku, jednak lekko wymagającym gdyż woda jest zawsze żywiołem gdzie do końca nie wiemy co się stanie a dodatkowo biorąc pod uwagę jej, wtedy, bardzo niską temperaturę. Wszelakie skurcze spowodowane tą właśnnie niską temperaturą, zachłyśniecia się wodą, poradzenie sobie z takimi, szybko, sytuacjami, bardzo mocno buduje psychikę ponieważ dostarczamy jej nowych schematów, z którymi trzeba sobie poradzić.
Jeśli mogę się wypowiedzieć na temat części rowerowej, ona również posiada dla mnie tzw. piete achillesową. Jest nią sam fakt zejścia z roweru podczas podjazdu.Wydaje mi się, że, może określe to źle, ale dla mnie zejście z roweru podczas podjazdu jest samopoddaniem się, gdzie pojazd jednak wygrywa. Tutaj, mając doświadczenie w ultra dystansach, energie trzeba rozkłądać inaczej. Organizm pracuje na innych obrotach ponieważ tylko i wyłącznie nogi są w ruchu.
Jeśli chodzi o sam bieg czyli część ostatnią, nie wiem jak na innych zawodach triathlonowych, ale ja już wiedziałem, po odbytym triatlonie w Jelczu-Laskowice, że przechodząc z roweru na bieg, należy wyciszyć organizm. Wydaje mi się, że każdy kto ma doświadczenie w biegach górskich - nie musi być ultra, poradzi sobie z odcinkiem biegowym.
Najważniejsza, wydaje mi się, jest znajomość własnego organizmu, czytanie go jak otwartej książki. Jeśli nie mamy tej wiedzy, nie wiemy kiedy organizm potrzebuje dodatkowego paliwa, uzupełnienia energii. Jest to natomiast bardzo szeroki temat, który nie wchodzi w zakres tej relacji.
Dodatkowe podziekowania…
Bardzo
chciałem podziękować pewnej osobie za stworzenie fotoksiążki, którą
chyba dopiero doceniłem. Zawiera ona zdjęcia z moich początków,
półmaratonów, podczas których uczestniczyła i wspierała na różnych
poziomach.