Drugi ukończony DFBG 240km




Ściaga dla przymierzajacych sie do wiecej niz dwóch paczek.


Nie wiem co mnie tkneło by przygotować taki zrzut notatek. Może po pierwszym razie urwał mi sie 'film' i czegoś mi brakowało w pewnym momencie(jak ja sie tam znalazłem w dalszej części).

To nie jest proste gdy pamietam odcinki z pierwszej swojej edycji, kiedy wprost płakalem wewnetrznie, kiedy zastanawiałem sie gdzie szukać rozwiązania a ból nieustepował-był chwilami jak nieznośna kobieta kiedy to trzeba panować nad swoimi emocjami- bo się drze. Dodatkowym impulsem były pędzace małe grupki, jakież świerze, pełne energii i wyprzedzajace mnie z predkoscią naddopuszczalną jak na naszej A4. A ja się zastanawiam skąd mają te sile. To są moje wspomnienia z edycji ukończonej-pierwszej. Reszty wole czasem nie wspominać, bo gdy sobie przypomne support internetowy członka z 'Biegiem Po Marzenia', kiedy czytalem wiadomosci na messangerze -jak oni wyglądają. nigdy, nigdy w życiu-jak oni wyglądają.

I znajdź tu chłopie slowa by je napisac by zadzialaly-chwilami meka panska. Napisałem - nie możesz pokazywać, że to co widzisz to jest straszne.Musisz być uśmiechnięta i dopingować. On jest mocno zmęczony już. 

Inaczej sie przemierza odległość gdy swieci ładnie słonce a inaczej kiedy - leje i jest pochmurno-poteżna różnica. Jesli ktoś nie wierzy niech sprubuje zrealizować swój plan, ten którego sobie wymyslił gdy  był taki pewien, że go zrealizuje siedząc, przykładowo przy dobrej kawce w słoneczny dzień a gdy wstaje i widzi lejącą sie mżawke z nieba i za cholere niechce się.A plan leży albo wisi na ścianie....

Można pomysleć, ach nie dziś, jutro zrobie plan za jutro i za wczoraj. Na trasie tak nie powiesz, bo jest tu i teraz.

Powracając więc do meritum czemu mnie tkneło do tego tekstu...

Ten dystans może nie jest albo jest długi ale on sie wydłuża wtedy gdy siada Twoja euforia w trasie - poteżnie potrafi się wydłużyć. Liczysz wszystko i nie ma sie co oszukiwać. Dzielisz dużą odległość na małe odcinki a czasem jakis mały kawałek trasy potrafi zdenerwować do takiego stopnia, ze niestety musisz słuchać organizmu-powiedzmy głowa bez organizmu jest niczym chyba ze chcesz mu zaszkodzić.


Pamietam na pierwszym odcinku kiedy zadawano mi pytanie za pytaniem i nawet nie miałem możliwości odpowiedzieć, bo gość był tak niecierpliwy. Dałem sobie spokoj z odpowiadaniem.

Podzielmy zatem pierwszą połowe na 6 części. Niech każda ma po 22km-troche dużo co nie. Jeden odcinek w drugiej części miał odległość 22 km - oj ciągnął sie.


Są pewne dwa odcinki przed Śnieżnikiem, które wyregulują wszystko. Jeden z nich doprowadzi do 'mokrej' koszulki i zmusi do uzupełnienia zasobów energii na szczycie a drugi potrafi spowolnić również ponieważ przemierza sie las wąską ścieżką i jest na niej pełno korzeni pod nogami. Ogranicza jeszcze mrok a właściwie wiązka światła czołowego, jeśli jest za krótka. Wydaje mi się, że trzeci odcinek już jest lekki-oczywiście jeśli zaoszczędzi się energie wcześniej. Podejście na Śnieżnik uznałbym zatem za niezbyt wymagające, może na samym początku trochę trzeba podnieść kolana. Potem Cię lekko przewieje, na szczycie, więc nie ściągaj kurtki by się schłodzić-chyba, że chcesz się przeziębić. Chwilowe przebywanie na Śnieżniku zmusi do ruchu-no chyba, że chce się czuć zimno.Tutaj trzeba uważać pod nogami-jakieś 4 kilometry. Później jest szeroka droga szutrowa w dół, aż do MiędzyLesia. 

Inna część to bardzo, moim zdaniem, przyjemna i szybka droga ale wejść musimy na parking obok kościoła by z niego zbiec-no komu by się chciało leniwie to przekraczać kiedy wiem, że w Długopole-Zdrój mam cole, inny dobry napój (bezalkoholowy) i inne dobrodziejstwa.


Asfaltowy odcinek za Długopole-Zdrój


Przyrzekłem sobie, że najbardziej, do tej pory, odcinek mnie nurzący, pokonam cały w biegu. Już miałem to zaplanowane na Śnieżniku. Tam też zrobiłem. Wiedziałem, że nieopodal zjem coś dobrego, ale trzeba najpierw tam dotrzeć. Niesprzyjało temu wstające słońce oraz inni, których widziałem przed sobą, którzy szli, szli, szli. Znów ten schemat. Powalcz z tym widokiem. Nie takie proste. Coś przełknąłem i..... nogi się wzniosły aż za mocno.

Czy ten speed się opłacał. Nie wiem, bo do Zieleńca cały czas szedłem i cały czas mnie wyprzedzano. Bardzo długi odcinek asfaltowy szybkim krokiem. Ci, którzy byli daleko z przodu, pozostali w tyle. Nie wiedziałem co mnie czeka lecz pod te górke, która miałem przed sobą jakoś nawet lekko się wchodziło. Ubolewałem nad tymi, którzy naprawde nie dawali rady-nie było lekko-sam musze przyznac. Dwa kolejne etapy to przebudzenie się. Może zarzegnanie też Zieleńca spowodowało, że zrobiło się lżej. Naprawde naginałem po tych kamieniach i korzeniach. 17 kilometrów przed połową dystansu, pijąc wspólnie rosół z jednym zawodnikiem usłyszałem-naprawde cieżko Cię było dogonić. 

On natomiast wyszedł szybciej ze względu na nogi. Wypiwszy jeszcze jeden kubek rosołu upewniłem się tylko czy dotrze i poleciałem w dół do Duszników-Jakbym znał wszystko. Będąc na ostatniej części przed Kudową, zastanawiałem się czy kolejny raz napije się dobrej wody w pewnym miejscu-nie było inaczej. Hm dotrzeć do zalesienia i się z niego wydostać a potem tylko długa... 

Jeszcze ktoś mi 'dociął' wyprzedzając mnie, ale za chwile wiedząc co robie ,ten ktoś został za mną-troche lepiej wiedziałem jak rozłożyć siły. 


Ok, powiedzmy, że pierwszą część mam za sobą. Jak to wszystko pamiętałem. 'Górki' zaczną się potem.


Zmiana obuwia i sparpet, myślałem, że będzie dobrą zmianą. Tutaj, powiedzmy, że podziele to na 4 części. Jedna to dotarcie do Pasterki. Zabrawszy jednego jegomościa (siedział chłopina na ławce i miał ściane, doła potężnego - to było widać) 'wystrzeliliśmy' dosłownie.... 

Miałem pewne obawy czy sie wyrobie, bo za długą przerwe zrobilem na jedzenie-no strach był. 

Sądzilem,że pamietliwa ścieżka na Szczeliniec bedzie tak samo nieżyczliwa jak ją pamietam no ale nie taki diabeł straszny okazał się. 

Trochę we znaki dawaly sie nogi-zmiana obuwia jednak nie byla dobrym pomyslem. Wszystko trzeba bylo bandażowac dookoła i zmieniać skarpety na wygodniejsze tzn swobodniej leżące, mniej uciskające. 10 minutowa drzemka na szybko by odświerzyć głowe. Poznawalem juz skret i dużą, naprawde dużą odległość pól. Przerażało mnie to, bo wiem, że ostatnio widzialem tu juz jelenie. Liczylo sie czas i kilometry. Przyparzało sie od czasu do czasu i w Ścinawce Małej wszystko już nabieralo powagi, bo cenna była każda godzina i każde dziesieć kilometrow za plecami (trzeba było już liczyć wszystko, bo mieć obok dwóch , którzy liczą tylko na twoje zaangażowanie to ciężka sprawa). Trzecia część to wlasciwie, dla mnie, złamanie pewnej rutyny. Palące troche slonce i przekłamanie w ilosci kilometrow wprowadzilo w pewna nostalgie, z którą trzeba bylo powalczyć-obudzic sie. Widok miejsca przed ktorym wiedzialem, że bedzie trzeba sie podspinać przyspieszył przeklasanie nogami.

Niestety tutaj zakomunikowałem, że musze ich zostawić, bo nie skończe tego. Było widać po nich ogromne zmęczenie- oj ogromne. Ja nie mogłem brać na zmęczenia ogromnego dwóch zawodników. Musiałem zostawić już też tę dwójkę, bo wiedziałem, że w takim gronie nie ukończe tego - zero zaangażowania a żerowanie na mnie do niczego dobrego tu nie doprowadzi. Poszedłem jak strzała już na wzniesieniu. Ileż to propozycji na sciezce doprowadzajacej mnie do Bardo otrzymalem - same wisielcze propozycje-sorki ale nie mam czasu a gdy widziałem ludzi, bardzo ciężko już patrzących i idacych-przykro mi. 'Kurzyło' się za mną.. 

Popłakałem się gdy w Bardo nic nie bylo za wiele do jedzenia. Byłem w szoku jaką pomoc otrzymalem od ludzi-aspiryna, zjedz jeszcze to, wypij jeszcze to. Łzy mi lecialy-czemu ja. 

Wiedziałem, że ostatnia część bedzie najtrudniejsza. Znałem ją. Dlatego wzbilem sie i nie patrzylem już na nic. Podejscie pod Droge Krzyżową wyssało ze mnie caly pot. Potem na długich prostych nie zatrzymalem sie ani na chwile-lekkim truchtem. Wiedzialem ile czasu mam. Wszystkim po kolei, ktorych widzialem, wyprzedzałem-kwestia tylko minut. Jedna górka, druga, jedno strome, drugie. Nawet to zejście na 212 kilometrze było jakieś łagodne. 

Wiedzialem, że prawie drugi raz w karierze tasiemke finishera 240km miałem już na szyi ale trzeba było jednak dotrzec w miejsce, by ktoś ją zawiesil - mowa o mecie. I tu sie pokazaly schody psychiczne i to potężne schody. 12 kilometrów przed koncem uaktywniły sie mysli-na cholere ci to, przecież już to bylo, po co ci druga wstażeczka, przecież do tej pory tylko raz pokonywałeś coś co było dla innych abstrakcją. Uwierzcie, to byly 'tony negatywów'. Jedyna myśł popchneła mnie do przodu, jedyna-idż po to, przecież zasłużyleś sobie na te ' wstażeczkę', no kurwa idz!! 

Widziałem przed soba kogoś kto też walczy i to mocno. Zastanawialem sie czy podołam go dogonić. Wzbić sie w lekki trucht do góry, myśleć wogole nad tym jak noga ma ten trucht wykonać-siły mentalne chyba na maxa poruszone.Wszyscy mnie wyprzedzali z KBL-a. Nie przejmowalem sie tym, bo chciałem z uśmiechem wbiec na mete tych 240 kilometrow drugi juz raz.


Nie bylo euforii na mecie, ale wiem jak to jest kiedy doszlifowywujesz swoje umiejetnosci, każdy szczegół. Oczywiście uśmiech na mecie był.


Poco do tego przystapilem? Bo pogoda niezapowiadała sie dobrze na drugiej części. Miała być burza i pioruny. Jesli ktoś zapyta o inne powody-nie mam ich. 










Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polityka prywatności

Chyba jednak mocna głowa i nogi nie wiadomo skąd pomogły ukończyć UTM170.Relacja w toku.

Czy to już moja granica, zdecydowanie nie, ale na ten czas może lepiej jej nie znać.Ultra Trail du Mont Blanc to już losowanie..